Jedni maja tozsamosc polska inni niemiecka ale wszyscy czuja sie Kaszubami Ludzie

Trzebiatowskich trudno zliczyć

Ich rodzinne zjazdy gromadzą po kilkaset osób, lecz to i tak tylko część rodziny. Trudno zasiąść przy jednym stole, ale to nieistotne. Ważne, żeby się zobaczyć i sobą nacieszyć.

Kiedy szłam na spotkanie z przedstawicielami tego znamienitego kaszubskiego rodu, czułam się jak przybysz z innego świata, którego każde pytanie będzie popisem tożsamościowej ignorancji. Wyobrażałam sobie pobłażliwe uśmiechy i odpowiedzi udzielane tonem uprzejmego politowania osobie, która mieszka na Kaszubach zaledwie od jednego pokolenia. Czy ktoś taki może zrozumieć niuanse zawiłej historii kaszubskich rodzin?

Tymczasem spotkałam się z tak życzliwym przyjęciem, że niemal od pierwszej chwili poczułam się jak członek ich wielkiej familii. Otwarci, przyjaźni, przepełnieni misją, ale bez zadęcia i zbędnego patosu. Mimo że mogą się poszczycić udokumentowaną historią rodziny sięgającą XV wieku, rodowymi herbami, Radą Rodzin, Kapitułą Medalu Księcia Bogusława X i własnym sztandarem.

svg%3E Ludzie

Kolebka rodu

Trzebiatowscy wywodzą się z Trzebiatkowej, czyli wsi leżącej w okolicach Bytowa, w mikroregionie zwanym Gochami. Pierwsze zapisy na temat miejscowości pochodzą z 1345 roku. Jednak udokumentowane zapisy o rodzinach z Trzebiatkowej przyniósł rok 1515, gdy otrzymały one akt nadania ziemi od księcia pomorskiego Bogusława X. Ponad 500 lat temu darował on grunty przedstawicielom sześciu rodzin: Chamier, Jutrzenka, Malotka, Pank, Reszka i Zmuda.

Do dzisiaj w kręgu Trzebiatowskich przetrwały cztery z nich. Panków już w ogóle nie ma, zaś rodzina Reszka wprawdzie istnieje, ale jej przedstawiciele nie kultywują świadomości przynależności do grona rodów z Trzebiatkowej. W Polsce najwięcej jest Zmudów, w Niemczech – Malotków.

Duża część członków rodu wraca dzisiaj do dwuczłonowych nazwisk, które w czasach komuny działały jak stygmat. W języku polskim dwuczłonowe nazwiska, które wskazują na pochodzenie noszących je osób z różnych rodów (a nie są złożeniem nazwiska panieńskiego i mężowskiego) zwyczajowo zapisuje się bez łącznika. Stąd góralskie: Alicja Bachleda Curuś albo Andrzej Gąsienica Makowski i kaszubskie: Ewa Zmuda Trzebiatowska albo Marta Żmuda Trzebiatowska.

svg%3E Ludzie

Gdzie nie spojrzeć – Trzebiatowscy

Trudno dokładnie zliczyć, ilu ich jest. Na całym świecie pewnie kilkanaście tysięcy. Około pięćset osób uczestniczących w rodzinnym zjeździe w Chojnicach wypełniło całą bazylikę, a na jubileuszowe spotkanie w Szczecinie – razem z przyjaciółmi i gośćmi – stawiło się około tysiąca.

Oczywiście najliczniejsza grupa Trzebiatowskich żyje na Kaszubach i Pomorzu. Duża część przedstawicieli rodu mieszka w Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Na amerykańskie zjazdy Trzebiatowskich przyjeżdża po około 1500 osób. Część z nich przybyło w 2015 roku na jubileuszowy szczeciński zjazd z okazji 500-lecia rodu. Dla wielu z nich była to pierwsza wizyta w Polsce.

Współcześni przedstawiciele rodu przyjmują mnie w zakładach Przetwórstwa Ryb „Łosoś” w Słupskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej, gdzie nestor rodu i prezes Rady Rodzin Edmund Zmuda Trzebiatowski, znany słupski przedsiębiorca, zasiada w Radzie Nadzorczej. Obecni byli też Krystian Zmuda Trzebiatowski, emerytowany przedsiębiorca z podkoszalińskiego Unieścia i Tomasz Zmuda Trzebiatowski, twórca wydawnictwa BIT z Gdańska. Jedynym przedstawicielem linii Jutrzenka jest Paweł, inicjator rodowych zjazdów.

– Dzisiaj, gdzie by nie spojrzeć, tam są Trzebiatowscy. Właściwe w każdym zakątku kraju. Teraz jadąc w Polskę, otwieram telefon, dzwonię i mówię: słuchaj przyjeżdżam do Twojego miasta, będę, wpadnę. Nawet nie trzeba hotelu – śmieje się pan Paweł. – Ale nie zawsze tak było.

svg%3E Ludzie

W poszukiwaniu korzeni

Paweł Jutrzenka Trzebiatowski urodzony w Gdyni, dzisiaj mieszka Wejherowie i od lat prowadzi rodzinny biznes. Pomimo nawału zajęć myśl o odszukaniu dalszych członków rodziny i swoich korzeni od dawna nie dawała mu spokoju. Ojciec pochodzący z Sulęczyna drzewo genealogiczne znał tylko do pokolenia pradziadków.

– Tak długo go męczyłem, aż powiedział: jedź do ciotki Tereski do Bytowa, ona będzie wiedziała więcej. Ciotka z kolei mówi: pojedzmy do Lipusza do Urszuli. I to był strzał w dziesiątkę, bo Urszula wyjęła księgę rodzinną, w której spisani byli przodkowie do połowy XVIII w. Kopalnia wiedzy. Znalazłem w niej swojego dziadka, ale na nim niestety nasza linia się kończyła. Nie myślałem jeszcze wtedy o zjazdach rodowych, moim celem było uzupełnienie naszej linii, miałem też coraz silniejsze poczucie tożsamości kaszubskiej. Zacząłem więc dzwonić do Trzebiatowskich, którzy mieszkali w Trójmieście i w ten sposób zebrała się grupka pięciu osób, które potem zorganizowały pierwszy zjazd.

Inspiracją dla nich był zainicjowany w latach 90. przez inne kaszubskie rody, głównie Borzyszkowskich i Kiedrowskich, ruch zjazdów na Kaszubach. Na szczęście 20 lat temu były jeszcze w użyciu książki telefoniczne. Pan Paweł spisał Trzebiatowskich z całej Polski i wysłał do nich zaproszenie na pierwszy zjazd do Somin i Leśna. Ku zaskoczeniu grupy inicjatywnej przyjechało aż 300 osób. Niewiele z nich znało się wcześniej, a jeszcze mniej utrzymywało kontakty. Nawet moi gospodarze wcześniej się nie znali. Poza Krystianem i Edmundem, którzy pochodzą z tej samej wsi, z Łąkiego Szlacheckiego.

Na kolejnych zjazdach rodzina stopniowo zaczęła się poznawać, przypominać, odradzały się więzy, które przez lata słabły nie tylko na skutek zawirowań historycznych, ale zwykłych losowych, ludzkich.

– Mój pradziadek miał 18 dzieci z dwoma żonami. I tak Tomasz pochodzi z rodziny od strony pierwszej żony pradziadka, a Krystian – od drugiej. W sposób naturalnych więzi między tymi dwoma rodzinami nie było, albo były bardzo słabe. Takich sytuacji było więcej. I nagle na pierwszym zjeździe Tomasz mówi do mnie „wujku” – opowiada Krystian Zmuda Trzebiatowski.

– Niesamowite było obserwować ludzi, którzy przyjeżdżali po raz pierwszy na zjazd. Mieliśmy już wypracowany system pomocy w odkrywaniu tożsamości: „nowych” zwykle odsyłaliśmy do Zdzisława, który odpytywał, kto był ojcem, dziadkiem, skąd pochodzili i wskazywał powiązania rodzinne. Ludziom oczy się otwierały, szczęki opadały, gdy dowiadywali się o swoich korzeniach, kto czyim jest kuzynem i po jakiej linii. Nagle, w wieku często dojrzałym, zostali wciągnięci w rodzinny wir. W szoku byli zwłaszcza ci dotąd samotni, gdy nagle okazało się, że nie są sami, że mają rodzinę i to na dodatek tak liczną – śmieje się pan Krystian.

Eee, nie ma do czego wracać

Zdarzały się też sytuacje, gdy na zjazdach spotykali się ludzie, którzy się wcześniej znali, ale nie wiedzieli, że są rodziną! Nie wszyscy bowiem noszą rodowe nazwisko.

– Mamy różną wrażliwość i na różnym etapie życia odczuwamy potrzebę poznania swojej tożsamości. Jednym przychodzi to bardziej naturalnie, innym trudniej i później – mówi Tomasz Zmuda Trzebiatowski, którego ojciec urodził się w Gdyni, a on sam już w Wejherowie. – Gdy pytałem ojca o nasze pochodzenie, machał tylko ręką i mówił: oj, nie ma do czego wracać. Nie mogłem się niczego dowiedzieć o swojej rodzinie, bo ojciec wciąż tylko machał ręką, aż umarł w marcu 2000 roku, nie doczekawszy pierwszego zjazdu . I nagle, latem tegoż roku, dzwoni „jakiś Paweł” i mówi coś o rodzie, o zjeździe, a ja za ojcem myślę: eee, nie ma do czego wracać. Ale Paweł dzwoni jeszcze raz i jeszcze raz, więc wreszcie powiedziałem: no dobra, pojedziemy.

I tak Tomasz jeździ na zjazdy już od 20 lat. Podobnie jak on, inni zabierają już na nie swoje dzieci. Dzisiaj młode pokolenie na szczęście chce odkrywać swoją tożsamość. – Aby zaszczepić w nich poczucie tożsamości rodzinnej, uciekaliśmy się nieraz do drobnej korupcji. Aż tu nagle, po kilku latach i kilku zjazdach dzieci przestały się buntować. Przychodzi dzień, gdy pada pytanie: tata, kiedy kolejny zjazd? Czy będzie mecz, czy przyjedzie ten i tamten? – opowiadają.

Nocleg dla 500-osobowej rodziny

Organizacja zjazdów to nie lada wyzwanie logistyczne. Gdzie położyć spać kilkuset gości, czym ich nakarmić, jakie atrakcje przygotować? Dlatego ostatniego dnia zjazdu zaczynają się przygotowania do kolejnego.

Rada Rodzin, w skład której każdy może wejść i zaangażować się w organizację, określa miejsce i wyrusza na rozpoznanie terenu. Sprawdza, czy jest tam ośrodek, w którym wszyscy mogą się zakwaterować: – Szukamy noclegów dla co najmniej 200 osób i odpowiednio dużych sal, abyśmy mogli się pomieścić na spotkaniach – mówi Paweł. – Podczas zjazdu w Trzebiatkowej mieszkaliśmy u miejscowych rodzin, cała wieś nas nocowała, ponad 100 osób ulokowaliśmy u ludzi w domach.

Każdy zjazd trwa trzy-cztery dni, a zaczyna się mszą świętą. Podczas pierwszego spotkania głównym celebransem był członek rodu – ksiądz Zygmunt Jutrzenka Trzebiatowski, wieloletni proboszcz z Lipusza, który w czasie zjazdu miał 94 lata.

W 2009 roku poświęcony został sztandar Trzebiatowskich. Jego jedna strona przedstawia Gryfa Kaszubskiego na złotym tle oraz kaszubskie zawołanie „Më Trzymomë z Bodżiem!”, druga herby rodzin Jutrzenka, Malotka, Zmuda na tle zielonym (kolor regionu Gochy) oraz rodzinne zawołanie „Rodziną silni”.

Po mszy program każdego zjazdu nabiera tempa: są prelekcje, wykłady, genealogia, wystawy, koncerty, a po południu i wieczorem rodzinna integracja: mecze, ogniska, wspólne śpiewy i zabawa. I niekończące się rozmowy. Na każdym zjeździe najbardziej zasłużeni dla rodu Trzebiatowskich odznaczani są medalem Bogusława X. Kapituła Medalu wyłoniona z Rady Rodzin przyznaje je za rozsławianie nazwiska lub działalność na rzecz członków rodu.

Każdemu zjazdowi towarzyszy nowe wydawnictwo książkowe, które zawiera nie tylko opis poprzedniego spotkania, ale jest też kontynuacją pogłębianej wciąż i odkrywanej w szczegółach historii rodu, jego poszczególnych członków i ich dokonań.

Pionierem badania dziejów rodu był Herbert von Zmuda Trzebiatowski, który już w latach 30. XX w. stworzył fundamenty jego genologii, mając dostęp do archiwów, które w czasie wojny zginęły. W latach 50. i 60. przyjeżdżał z Berlina na Kaszuby, chodził od domu do domu, odwiedzał rodziny i zbierał materiały.

svg%3E Ludzie

Złote czasy dla Kaszubów

Może dzisiaj ojciec Tomasza nie machałby ręką, mówiąc: eee, nie ma do czego wracać. Po latach niezrozumienia Kaszubów, ich spuścizny i odrębności, przyszły dla nich wreszcie dobre czasy.

– Ostatnie 20 lat to złoty czas, nikt już na nas nie patrzy spode łba, a język kaszubski nauczany jest w szkołach. Tego nigdy wcześniej nie było – mówią zgodnie moi gospodarze. – My z Edmundem mówimy po kaszubsku, ale już z pisaniem jest gorzej, a za starzy jesteśmy na naukę. Ale nasza młodzież, dzieci i wnukowie mają taką możliwość – cieszy się Krystian Zmuda Trzebiatowski.

– No i przestaliśmy się wstydzić, że jesteśmy Kaszubami. Przeciwnie – to nas wyróżnia . Kiedyś jak chciałem siostrze dokuczyć, to mówiłem do niej na ulicy po kaszubsku, a ona czerwieniała ze złości – wspomina Edmund Zmuda Trzebiatowski.

Po II wojnie światowej Niemców, a często też Kaszubów, którzy byli postrzegani jako Niemcy, wysiedlano. Musieli opuścić swoje gospodarstwa, więc ludzie przestali się przyznawać do swojej kaszubskości: – Pokłosiem tego było pozbywanie się jednego członu z tych naszych dwuczłonowych nazwisk – mówi Paweł Jutrzenka Trzebiatowski. – Dla nas jest ważne, aby uświadamiać sobie nasze dziedzictwo i pokazywać je w prawdzie. Trzebiatkowa leżała na granicy Rzeczpospolitej i Prus, po stronie pruskiej. Skomplikowana przygraniczna historia tej ziemi sprawiła, że połowa ludności była protestancka a połowa katolicka, mimo że wszyscy wywodzili się z tych samych kaszubskich rodzin Malotków, Zmudów, czy Jutrzenków. Z czasem tożsamości religijna przełożyła się na tożsamość narodową, katolicy czuli się Polakami, a protestantom bliższa stawała się kultura niemiecka. W związku z tym na naszych zjazdach spotykamy się z niektórymi rodzinami z Niemiec, które wywodząc się z Trzebiatkowej, mają poczucie niemieckiej tożsamości, ale co ciekawe, czują się wciąż Kaszubami. Przykład naszych rodów pokazuje jak skomplikowana, ale też bardzo ciekawa jest historia ziem i społeczności przygranicznych.

Potrafili się dogadać

Trudna historia Kaszubów i ich zawiłe losy bez wątpienia miały wpływ na ich dzisiejszą aktywność zawodową. Zdecydowana większoś

Trzebiatowskich to ludzie przedsiębiorczy, prowadzący własne firmy. – Przedsiębiorczoś

to nasza cecha rodowa – śmieje się Krystian Zmuda Trzebiatowski, którego czworo rodzeństwa także prowadzi własne firmy. – Pewnie wynika z tego fakt, że Kaszubi nigdy nie chcieli czuć się wyrobnikami, podlegać komuś i pracować dla kogoś. Branie spraw we własne ręce, a tym samym odpowiedzialności za siebie mamy po prostu w genach.

Przekazywana przez pokolenia ambicja dochodzenia do sukcesu pracą na własny rachunek ukształtowała ludzi rzutkich i aktywnych. Ani Paweł i jego rodzeństwo, ani jego kuzynostwo nigdy nie pracowali na etacie. Jak tłumaczy, wynika to z jednej strony z silnej potrzeby niezależności, zaś z drugiej – z brania odpowiedzialności za własne czyny.

– Na Kaszubach w związku z tym, że nie było dużych majątków, nie było poddaństwa, nie było feudalizmu, Kaszuby były enklawą wolnych ludzi – mówi Paweł. – To nawet nie jest niechęć do pracy u innych, lecz po prostu nasza normalność. Praca na swoim jest dla nas czymś naturalnym. Do tego dochodzi wyniesione od pokoleń kaszubskie poczucie godności.

Silnie zakorzenione u Trzebiatowskich poczucie niezależności na szczęście nie wyklucza idei współpracy, dzięki której przez 20 lat udało się im odnaleźć i odbudować rodzinną społeczność. Wytrwałoś

w budowaniu tej wspólnoty sprawiły, że są dzisiaj najbardziej znanym i najliczniejszym kaszubskim rodem. Inne rodziny z Kaszub także organizują zjazdy, ale odbywają się one nieregularnie lub raz na kilka lat, a Trzebiatowscy spotykają się nieprzerwanie od 20 lat. Tę ciągłość przerwała jedynie pandemia, uniemożliwiając organizację dwóch ostatnich zjazdów, które miały się odbyć w Tuchomiu i Greifswaldzie. Kolejny ma się odbyć w 2022 w Greifswaldzie. Jego organizacji podjęły się niemieckie linie rodów.

svg%3E Ludzie