Po premierze przedstawienia „Kora. Falowanie i spadanie” poprzeczka zawisła bardzo wysoko. Czy zespołowi Bałtyckiego Teatru Dramatycznego, pracującemu nad kolejnym spektaklem – „Lokomotywa. Nie dla dzieci” – udało się tę poprzeczkę przeskoczyć? Doskoczyć do niej – z pewnością tak.
„Lokomotywa. Nie dla dzieci” to hołd złożony wielkiemu i wszechstronnemu poecie Julianowi Tuwimowi. Zadebiutował w 1913 roku, publikując swój pierwszy wiersz na łamach „Kuriera Warszawskiego”. Przez lata był nierozumiany i niechciany. Nie chcieli go Polacy, bo był Żydem. Nie chcieli go Żydzi, bo czuł się Polakiem. I choć od jego śmierci minęło już 68 lat, śmiało można powiedzieć, że zarówno życie, jak i twórczość Tuwima mają całą masę odniesień do współczesności.
Zmagał się z chorobą psychiczną – a te przecież do dziś przez wielu leczone są najdoskonalszym panaceum „A nie możesz po prostu przestać być smutny?”. Za pochodzenie, twórczość w zgodzie z własnym sumieniem, opowiadanie się przeciwko wojnie – szkalowany przez prawicowe gazety. Oskarżany o antypolskość i antykościelność. W twarz śmiał się cenzurze, za co musiał odpowiadać przed sądem. W obliczu dzisiejszej nagonki na „lewackość”, prób nałożenia wolnym mediom kagańca i chęci ustawowego uregulowania, kto jest artystą – czy nie brzmi to niepokojąco podobnie?
Taki był Tuwim i taki jest ten spektakl: pod warstwą zabawnych, wspaniale zagranych i zaśpiewanych scenek w konwencji przedwojennego kabaretu, kryje się gorzki komentarz do tu i teraz.
Publiczność może żywo reagować, jest do tego wręcz zachęcana od samego początku. Na „rozgrzewkę” recytuje razem z Marcinem Borchardtem, obsadzonym w roli wodzireja, tytułową „Lokomotywę”. Ale cóż to jest za recytacja! Widzowie z łatwością dają się namówić do wzbogacenia treści wiersza o onomatopeje, co rozluźnia atmosferę już na całe przedstawienie. Pytanie, czy autor rzeczywiście miał na myśli pociąg załadowany ludźmi i towarem? Wielu interpretuje wiersz jako niezwykły zapis aktu miłosnego, co – patrząc na zainteresowanie poety pornografią – wydaje się całkiem prawdopodobne.
Za dużą kotarą, ozdobioną (jak zresztą pozostałe elementy scenografii stworzonej przez utalentowaną Beatę Jasionek) rękopisem poety, przez niemal cały spektakl kryje się sam Tuwim – w tej roli Jacek Zdrojewski. Kryje się to właściwe słowo, bo – jak zdradza – napady lęku są tak silne, że nie pozwalają mu wychodzić na zewnątrz. A gdy dopadają go poza domem – zmuszają do natychmiastowego powrotu.
Zdawać by się mogło, że role pisane były wręcz dla poszczególnych członków zespołu BTD. Reżyser Zdzisław Derebecki w przedstawieniu nie przeszkodził swoim aktorom w zaprezentowaniu ich największych talentów. A sama reżyseria jest miłym zwrotem po przeciętnych farsach czy „Rozpuście”. Zwinnie też żongluje nastrojami podczas przedstawienia. Ze skeczu „Mistyka finansów”, którego premiera miała miejsce w 1933 roku i była niemal proroczą zapowiedzią nadchodzącego kryzysu ekonomicznego, spektakl za chwilę skręca w najbardziej nostalgiczne zaułki naszej duszy. Beata Niedziela tak przejmująco śpiewa „Miłość ci wszystko wybaczy”, że można odnieść wrażenie, że jest się nie w teatrze, ale w zadymionej kawiarni „Pod Picadorem” czy „Ziemiańskiej”, gdzie wśród skamandrytów przechadzała się Hanka Ordonówna.
Katarzyna Ulicka-Pyda, poza tym, że wspaniała aktorka, to także utalentowana wokalistka. Podkreślenia wart jest też jej talent komediowy. Drobny gest, jedno spojrzenie wystarczą, by cała widownia wybuchała salwami śmiechu.
Marcin Borchardt we wspomnianej roli współczesnego wodzireja, momentami wręcz stand-upera, obsadzony jest idealnie. Swoich sił próbował nie raz w aktorskich improwizacjach, dlatego nawet żywiołowe i nieprzewidywalne komentarze ze strony widzów podczas tego przedstawienia nie są w stanie zbić go z pantałyku.
Bernadetcie Burszcie-Czarnowicz należą się słowa uznania za umiejętność tańca, połączonego ze stepowaniem. Natomiast wyznanie miłości, wyśpiewane podczas premiery „Lokomotywy” wprost do świeżo upieczonego męża aktorki, było tak piękne i tak szczere, że w zasadzie należałoby zgłosić postulat, by od teraz do grona zespołu aktorskiego dołączył pan mąż i za każdym razem zasiadał w samym środku drugiego rzędu.
Piotr Krótki, znakomity aktor, którego mogliśmy oglądać zarówno w rolach dramatycznych, jak i komediowych (niektóre sam pisał), tu prezentuje szeroki wachlarz swoich możliwości aktorskich. Podobnie jak Wojciech Kowalski, który dotąd w koszalińskim teatrze miał szansę zaprezentować swoją aktorską maestrię tylko raz – w „Czekamy na sygnał”. Natomiast, jeśli był obsadzany w rolach komediowych, to raczej były to role irytujących fajtłap. I chwała reżyserowi „Lokomotywy”, że przerwał tę passę!
Owacje na stojąco należą się dramaturgowi Tomaszowi Ogonowskiemu za stworzenie kolejnego teatralnego hitu. To przedstawienie obok „Kory…”, „Like Fake…” i „Czekamy na sygnał” powinno być – i oby było – towarem eksportowym koszalińskiego przybytku Melpomeny. Autor nie tylko zgrabnie dobrał twórczość Juliana Tuwima, by pokazać artystyczną różnorodność poety, ale też przedstawił fakty z jego życiorysu, nieznane tym, którzy ograniczyli swoją wiedzę do tej zdobytej w czasach szkolnych.
„Wiosna, lato, jesień, zima – wszyscy czytają wiersze Tuwima” – tablicę z takim hasłem pamiętam ze szkolnego korytarza. Niby wszyscy znamy twórczość wielkiego poety, potrafimy ją spontanicznie recytować, ale nie każdy wie, w jakich warunkach powstawała. W szkole nie powiedzą nam, że artysta-geniusz pisał także erotyki, fascynował się pornografią, a dziś niektórzy nazywają go pierwszym hejterem RP. Ale tam, gdzie zawodzi edukacja – z pomocą przychodzi teatr.
Ostatni spór, nagłośniony w mediach, o „Murzynka Bambo” pokazuje, że artysta nawet długie lata po śmierci wciąż nie schodzi z nagłówków gazet i jako „celebryta” ląduje na okładkach tabloidów.
Przedstawienie kończy – i to żaden spoiler – próba odgadnięcia, co by o współczesnej Polsce napisał Julian Tuwim. Powstał dowcipny i jakże „Tuwimowy” obraz polskiej sceny politycznej.
Niebagatelną rolę w spektaklu odgrywa muzyka. O aranżacje zadbał koszaliński muzyk Jarosław Barów. Jak to w przedwojennym kabarecie – aktorom towarzyszą tylko klawisze. I niczego więcej nie trzeba! Oczywiście poza widzami, którzy w pewnym sensie współtworzą to przedstawienie. Zachęcam, by o tym wszystkim przekonać się na własne oczy!