izabela rogowska 25 scaled Kultura
Fot. Izabela Rogowska

Kora jakiej nie znaliśmy

To była długo wyczekiwana premiera. Początkowo miała się ona odbyć w marcu, jednak pandemia wymusiła zmianę planów. Finalnie od ostatniego weekendu maja na deskach Bałtyckiego Teatru Dramatycznego rządzi niepodzielnie królowa polskiej sceny rockowej – Kora.

 

Autorem scenariusza „Kora. Falowanie i spadanie” jest znany koszalińskim teatromanom Tomasz Ogonowski. Spod jego pióra wyszły takie hity BTD, jak „Czekamy na sygnał” czy „Like Fake. Historia, której nie było”. Dramaturg przyzwyczaił nas już do tego, że napisanie scenariusza poprzedza solidną kwerendą. Tak było i tym razem. Dzięki temu udało mu się oddać atmosferę czasów, w których przyszło zespołowi Maanam zdobywać największą popularność.

A nie były to łatwe czasy. Partia miała oczekiwania, żeby umilać polityczne imprezy, organizatorzy festiwali – żeby artyści „porządnie” wyglądali, nauczyciele – by wyuzdana piosenkarka nie demoralizowała dzieci.

Kora dzielnie się temu przeciwstawiała. Niezłomnej postawy nauczyło ją dzieciństwo, spędzone w domu dziecka. Prowadzące go zakonnice wychowywały ją zastraszając, karząc i robiąc wszystko, co przeczy chrześcijańskiej zasadzie miłowana bliźniego.

Wielu wydawało się, że zna Korę, że wie, jaka jest. Miała przecież wspaniałe życie. Ale życie artysty, utrzymującego się z koncertów, to nieustanna samotność i pustka pokoju hotelowego. To synowie wychowywani przez gosposię i „kocham cię, synku” wypowiadane co wieczór przez telefon. To też nieustanna walka o każdy grosz, bo artyści w Polsce Ludowej zarabiali tyle, ile państwo pozwalało im zarabiać. To też coraz mniej bezpieczne i coraz mniej legalne sposoby radzenia sobie z tymi wszystkimi problemami.

Młodsze pokolenie pewnie zna Korę jako surową, bezkompromisową i okrutnie szczerą jurorkę telewizyjnego programu dla młodych talentów „Must be the music”. Może też ją kojarzyć z kuriozalnej historii, gdy służby celne ujawniły przesyłkę z marihuaną, zaadresowaną na Ramonę – suczkę Kory. „Trawka” dawała ulgę w chorobie nowotworowej, z którą piosenkarka dzielnie walczyła. Kilka cyklów wyniszczającej chemii, próba ratowania się innowacyjną terapią. Nic nie pomogło. Kora zmarła 28 lipca 2018 roku.

To wszystko jest w dwugodzinnym spektaklu Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Zespołowi BTD udało się przedstawić życie tej wyjątkowej, barwnej i niemożliwej do zamknięcia w jakiejkolwiek szufladce artystki. Nie jest to koncert, nie jest to lekka opowiastka o usłanym różami życiu rockowej gwiazdy. To okrutna historia o tym, że życie wielkich twórców jest nieustanną walką. O niezależność, o godność, o miłość, o szczęście, o rodzinę i o zdrowie.

W rolę Kory wcieliła się Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska. Ale ona jej nie gra. Ona nią jest. W charakterystycznej fryzurze, grymasie ust i sposobie poruszania się czy mówienia (z tak typowym amerykańskim „r”). Kora w jej wykonaniu ani przez moment nie jest karykaturą, choć przy tak wyrazistej postaci było o to łatwo. Momentami, zwłaszcza, gdy Kora przemawia jako jurorka, można zamknąć oczy i odnieść wrażenie, że ona naprawdę jest tu i teraz.

W przedstawieniu – co oczywiste – nie brakuje muzyki. Wspaniale zaaranżowana przez Macieja Osadę-Sobczyńskiego buduje napięcie, pomaga opowiadać historię, oddaje nastrój przedstawianych wydarzeń. Publiczność usłyszy najbardziej znane przeboje Maanamu, ale też nieco mniej popularne nostalgiczne ballady.

Ważną rolę w przedstawieniu, choć z drugiego planu, gra Artur Czerwiński, wcielający się w postać Marka Jackowskiego, pierwszego męża Kory. Aktor znany jest ze swojego zamiłowania do muzyki i umiejętności gry na gitarze. Towarzyszy więc Żanecie Gruszczyńskiej-Ogonowskiej, akompaniując jej na gitarze elektrycznej.

W przedstawieniu pojawiają się też: Katarzyna Ulicka-Pyda, Beata Niedziela, Adrianna Jendroszek, Dominika Mrozowska-Grobelna, Bernadetta Burszta i Wojciech Kowalski. Ten ostatni w roli drugiego męża Kory – Kamila Sipowicza.

Jednym z najbardziej wzruszających momentów przedstawienia jest wyjście aktorów ze swoich ról. Stojąc przy pustym krześle, na którym jeszcze przed chwilą siedziała Kora, są po prostu sobą: Żanettą, Kaśką, Beatą, Adką, Dominiką, Benią, Wojtkiem i Arturem. Dzielą się z widzami osobistymi refleksjami i wspomnieniami na temat Kory. Trudno nie wstrzymać w tym momencie oddechu. Trudno też po wyjściu z teatru samemu nie przywoływać własnych wspomnień o artystce.

Czy ją znałem? Czy po prostu wydawało mi się, że ją znam? Czy jej muzyka była dla mnie ważna? W jakich momentach życia mi towarzyszyła? Czy lubiłem Korę? A może wręcz kochałem? Za co? Za jej niezłomność? Za to, że uważała, że każdy ma prawo kochać kogo chce? A może za to, że walczyła z opresyjnym systemem?

Wielkie gratulacje należą się dramaturgowi Tomaszowi Ogonowskiemu i pani reżyser Alinie Moś-Kerger. Stworzyli piękną opowieść o pięknej osobie. I widocznie planety, o których śpiewała Kora, tak chciały, żeby premiera nie odbyła się w marcu, ale w przededniu urodzin Olgi Sipowicz.