Są ofiarami wypadków, udarów, porażeń mózgowych. Po miesiącach, a nawet latach spędzonych w szpitalach i innych ośrodkach medycznych, często po bezskutecznych próbach rehabilitacji, traktują przyjazd do Koszalina jak ostatnią deskę ratunku. Nie zawodzą się, jeśli sądzić po wpisach w księdze pamiątkowej Ośrodka Rehabilitacji Neurologicznej Norman i po wystawianych mu w Internecie ocenach. Spotkaliśmy się z czwórką pacjentów, by poznać ich historie i spojrzeć na ośrodek ich oczyma.
Przyjeżdżają z całej Polski, ale i z najdalszych zakątków świata. W większości przypadków z opiekunem, kimś z najbliższych. Są w różnym wieku, wykonują rozmaite zawody.
Norman Łoziński, dyrektor środka, mówi: – Udar, bo to najczęstszy powód problemów naszych pacjentów, nie wybiera. Pomagamy w odzyskaniu sprawności menedżerom, lekarzom, nauczycielom, rolnikom, robotnikom i mógłbym tak długo wymieniać. Atak przychodzi nagle, rujnując życie nie tylko danej osoby, ale całej rodziny. Jeśli jest stosunkowo łagodny a pomoc przyjdzie szybko, pozostaje nadzieja na stopniowy powrót do względnej samodzielności i uprzedniej aktywności. Zdarzają się również udary ciężkie, które głęboko upośledzają funkcjonowanie człowieka. Wówczas walka jest trudniejsza, a sukcesem każdy krok, który pacjent zrobi samodzielnie albo przy pomocy innej osoby.
Pan Izydor
Nie wygląda na swoje lata (80. urodziny wypadły akurat na czas pobytu w ośrodku). Żywotny, uśmiechnięty, tryskający poczuciem humoru. Jego przypadek to ewenement, bo rzadko się zdarza, że ktoś po pierwszym dniu zajęć wraca do samodzielnego chodzenia, choćby z podparciem na kijku i asekuracją. W przypadku pana Izydora (w dowodzie osobistym ma napisane Czesław Izydor Chojnacki, ale pierwszego imienia nie lubi i go nie używa) tak się stało i wyglądało niemal na cud. Cud, bo publiczna służba zdrowia skazała szczecinianina na leżenie do końca życia, uznając go za pacjenta nierokującego nadziei na powrót do sprawności.
Pan Izydor wspomina dzień, kiedy dopadł go udar: – Pojechałem na działkę. Pokręciłem się tam trochę, wróciłem. Po kolacji położyłem się na kanapie, ale z niej spadłem. Zdołałem jeszcze zadzwonić po pogotowie, później do syna, bo nie straciłem świadomości. Trafiłem na szpitalny korytarz. W szpitalu spędziłem 21 dni. Nic tam ze mną nie robili, dostawałem tylko jakieś leki.
Po wypisie komisja lekarska zaleciła leczenie ambulatoryjne. W protokole napisano, że pacjent nie nadaje się do dalszej rehabilitacji. – Leczenie ambulatoryjne! Po udarze, kiedy ja nie wstawałem z łóżka! Jak ja niby miałem się do tego ambulatorium dostać?
Norman Łoziński mówi: – Zadzwoniła do mnie mieszkająca w Gdańsku siostra pana Izydora. Poinformowała, że brat został zdyskwalifikowany, jeśli chodzi o dalszą rehabilitację. Kiedy zobaczyłem go u nas, pomyślałem sobie: „Ten człowiek musi chodzić”. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego przez dwa miesiące nic przy nim nie zrobiono. Natychmiast przeszliśmy do działania, czyli do pionizacji i intensywnej rehabilitacji porażonej, lewej strony ciała. I stało się – pacjent zrobił pierwsze kroki już po dniu pracy! Pan Izydor powiedział wtedy: „Kurczę, jak ja się cieszę, że do was przyjechałem”.
Rozmawiamy po tygodniu pobytu pana Izydora na rehabilitacji w ośrodku: – Niech pan popatrzy – cieszy się. – Chodzę przy wsparciu, coraz wyżej mogę podnosić rękę. Lewa noga mnie jeszcze wciąż mało słucha, ale jest coraz lepiej. Nowy duch we mnie wstąpił. Marzę o tym, żeby jeszcze w kwietniu posadzić na działce kartofle. Od lat sam je hoduję. Na jesieni działkę skopał mi syn. Teraz dzwonił sąsiad i obiecał pomoc. Działka to moje życie emeryckie.
Przez 36 lat był dźwigowym w porcie. Szczupły, aktywny. Nie palił, nie pił. – Nie wiem, skąd się wziął ten mój kłopot – głośno się zastanawia. – Jeszcze w lipcu kardiolog powiedział mi, że wszystko ze mną dobrze, a tu taki traf! Słaba pociecha, że nie byłem z tym sam. W szpitalu cały korytarz zastawiony był łóżkami z takimi jak ja. Leżeli tam młodzi i starzy, bez reguły.
Dyrektor Łoziński komentuje: – Udar jest nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie, a jeśli przyjdzie, nie do końca wiadomo, czym został spowodowany. Przykre jest to, że w systemie publicznej służby zdrowia szybko pojawia się rezygnacja z walki o wyzdrowienie takich pacjentów. Pacjent albo jego rodzina muszą szukać pomocy na własną rękę. A ogromnie dużo zależy od lekarza prowadzącego i pewnych uwarunkowań, dla nas nie do końca czytelnych, narzucanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Nie jest to zresztą bolączka tylko polska. Miewamy pacjentów z różnych stron świata. W różnych krajach sytuacja wygląda rozmaicie. Mieliśmy na przykład podopiecznych ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, który opowiadali nam, jak dramatycznie wygląda tam rehabilitacja. Może źle trafili? Nie można generalizować. Ale my wiemy, że wcześnie podjęta, intensywna, zindywidualizowana rehabilitacja pozwala chorym stopniowo uzyskiwać coraz większą samodzielność, możliwość poruszania się, powrót do normalnego komunikowania się z otoczeniem. W niektórych krajach, na przykład właśnie w USA czy Holandii, pacjent otrzymuje wsparcie materialne, czyli sprzęt, urządzenia do łazienki, nawet windy domowe, ale z rehabilitacją musi radzić sobie sam. System ogranicza się do strony technicznej. Mieliśmy pacjentkę z Niemiec, która trafiła do nas po kilku latach od udaru i która dopiero tutaj zobaczyła, co można zrobić. Szeroko otworzyła oczy i stwierdziła, że cała ta technika, do której miała bezproblemowy dostęp w swoim kraju, jest niczym wobec terapii opartej na ludzkiej pracy.
Pan Izydor mówi o tym, co go spotkało w ośrodku: – Czuję, że ktoś o mnie myśli, analizuje moje potrzeby, podchodzi indywidualnie. Taka prosta rzecz: podczas ćwiczeń rozmawiamy z rehabilitantami, żartujemy. Słyszę „Teraz może trochę zaboleć, ale musimy to zrobić”, albo „Niech pan nie rezygnuje. Powtarzamy, ja pomogę”. To jest takie „ludzkie” podejście. Nie mam wątpliwości, że rehabilitantowi, tak samo jak mi zależy na efektach. Wczoraj na przykład rehabilitant Karol w pewnym momencie mówi: „Tutaj po równym to sobie chodzisz. Zobaczymy, jak będzie na trawie”. I poszliśmy. Bez niego bym się nie odważył. A przy jego pomocy spróbowałem. Do Szczecina w ten sposób bym nie zaszedł, ale zrobiłem tych kroków na trawie sporo.
Pani Maria
Lekarze długo nie byli w stanie dociec, co spowodowało, że pani Maria Skiba z kaszubskich Kramarzyn zamiast lepiej, czuła się w trakcie leczenia coraz gorzej. Aż doszło do tego, że prawie straciła wzrok, coraz gorzej słyszała, przestała mówić, samodzielnie się poruszać. Pan Jan, mąż, szukał dla żony pomocy, gdzie tylko mógł, ale bez skutku. Czuł się coraz bardziej zmęczony i bezradny.
Wspomina: – Problemy zaczęły się pod koniec lutego 2018 roku od grypy i wysokiej gorączki. Lekarz rodzinny zapisał antybiotyk. Żona dalej źle się czuła, choć gorączka spadła. Skarżyła się, że wszystko zapomina. Pojechaliśmy do neurologa do Chojnic. Zapisał lek. Po miesiącu przyjmowania go nie było żadnych efektów. Pojechaliśmy do doktora ponownie. Rozłożył ręce i stwierdził, że nic nie może zrobić. Wymogliśmy na nim skierowanie do szpitala. W szpitalu w ciągu tygodnia wykonano żonie wszelkie badania z tomografią i rezonansem magnetycznym włącznie. Podsumowanie: wszystko jest w porządku, można wracać do domu. Zasugerowano nam, że ten zły stan może być skutkiem depresji. Trafiliśmy więc do psychiatry. Pojawiły się leki antydepresyjne. I tu zaskoczenie, bo stan się zdecydowanie pogorszył. Żona przestała widzieć, szumy w uszach uniemożliwiały normalne funkcjonowanie. Lekarz psychiatra była zdziwiona taką reakcją organizmu na „doskonałe leki najnowszej generacji”. Zapisała inne. Żadnej poprawy. Po miesiącu pojechaliśmy do innej pani psychiatry. Ta z kolei powiedziała, że to żadna depresja, leki były niepotrzebne. Trwało to już pół roku. Szukaliśmy dalej pomocy. Konsultowaliśmy się z lekarzem z Krakowa, który doszukał się w płynie kręgowo-mózgowym śladów zapalenia. Trafiliśmy do kliniki w Poznaniu. Znów tydzień w szpitalu i wypis. Kiedy dostaliśmy wynik badania, pojawiła się sugestia, że to może być autoimmunologiczne zapalenie mózgu. Znów pobyt w klinice, znów badania. Zapalenia nie stwierdzono, ale orzeczono ślady stanu pozapalnego. Co z tego, kiedy żona w tym czasie przestała mówić, miała coraz większe problemy z poruszaniem się. Zaczęliśmy szukać ratunku w różnych metodach, nawet u bioenergoterapeutów. Żona była również przez pewien czas na rehabilitacji w szpitalu w Słupsku, ale stamtąd wróciła w gorszym stanie niż tam trafiła. Tutaj wreszcie jest inaczej. Widzimy wyraźną poprawę, żona znowu się uśmiecha.
Pani Maria potwierdza wzrokiem. Nadal ma porażony ośrodek mowy. Stara się mówić, ale jej artykulację rozumie tylko mąż. – To jak z niemowlęciem i jego matką – kwituje pan Jan.
W ośrodku pani Maria przechodzi rehabilitację przede wszystkim ruchową. To już jej trzeci pobyt. Efekty ciężkiej pięciogodzinnej pracy każdego dnia stają się coraz bardziej widoczne. – Podziwiam ludzi, którzy tutaj pracują. To jest wielki fizyczny i psychiczny wysiłek. Do każdego chorego podchodzą bardzo indywidualnie, cierpliwie tłumaczą, zachęcają do wysiłku, ale przede wszystkim uważnie wsłuchują się w pacjenta. Dzięki temu jest współpraca, która daje efekty.
Zdaniem Normana Łozińskiego pani Maria jest przykładem osoby do końca niezdiagnozowanej: – Na dobrą sprawę nie wiadomo, skąd wzięły się jej problemy. To nie jest sytuacja wyjątkowa, takich osób w Polsce jest dużo. Współczuję pani Marii i jej mężowi, bo są wciąż w jakimś zawieszeniu. Podziwiam ich za to, że z uporem szukają ratunku i sposobu na poprawę stanu zdrowia pani Marii. To heroiczna walka. A jeśli chodzi o pacjentkę, to kiedy porównuję jej stan z 2019 roku, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, z obecnym, to widzę dwie różne osoby. Wiedzieliśmy, że musimy działać, ale nie wiedzieliśmy, czy wybranymi przez nas metodami wpłyniemy na poprawę. Obecnie już jest jasne, że poszliśmy dobrą drogą. Praca terapeutów i wysiłek pani Marii dały wyraźną pozytywną zmianę. Jest to również dowód na to, że nigdy nie jest za późno na rehabilitację; że nawet lata po zajściu neurologicznym można część jego skutków odwrócić. Smutne jest to, że w systemie ochrony zdrowia wciąż brakuje środków i to uniemożliwia wielu chorym osiągnięcie możliwej do osiągnięcia poprawy stanu zdrowia.
Pan Jean-Luc
Cztery lata temu, mając 50 lat, przeżył udar krwotoczny z przebiciem do wszystkich komór mózgu. To był ostatni dzień urlopu Jean-Luca Cotta i jego żony Bożeny na Majorce. Atak przyszedł podczas śniadania.
Jean-Luc spędził ponad miesiąc w śpiączce, nie farmakologicznej, sztucznie wywoływanej i właściwie terapeutycznej, ale tej zwykłej, zagrażającej życiu. Lekarze zresztą nie ukrywali, że szanse na przeżycie pacjenta są niewielkie. Stale była przy nim żona. Po dwóch miesiącach specjalnym samolotem wrócili do rodzinnego Trójmiasta.
Zanim się spotkaliśmy, obejrzałem dostępne w Internecie filmiki z udziałem Jean-Luca. Poznałem dzięki nim ciemnowłosego Francuza w okularach, od niemal 25 lat, kierującego zespołem centrum rozwojowego firmy z branży automotiv. Firma w ciągu ćwierć wieku co rusz zmieniała właścicieli (obecnie są nimi Chińczycy), stając się korporacją o światowym zasięgu, a on był w niej niczym opoka – wciąż tak samo zaangażowany w pracę, przewodzący 250 inżynierom w mieszczącym się w Krakowie ośrodku badawczym. – To co tam robiliśmy, wyprzedzało czas. Takie mieliśmy zadanie. Przełączniki i inne elementy, które konstruowaliśmy, po paru latach miały zastosowanie w samochodach właściwie wszystkich marek samochodowych – tłumaczy inżynier Cotta. I dodaje: – Na starcie kariery zawodowej miałem do wyboru Polskę i Brazylię. Postawiłem na Polskę i nigdy tego nie żałowałem. Polacy są znakomitymi pracownikami i to dzięki nim się udawało znajdować potrzebne rozwiązania. Kim są ci najgorsi? To moi rodacy, Francuzi, bo więcej gadają niż pracują. Polacy są mądrzy, rzetelni, ambitni i bardzo pracowici. Uważam, że miałem ogromne szczęście, mogąc z nimi współpracować.
Jean-Luc mówi po polsku całkiem dobrze (tak jak i w czterech innych językach), czasami tylko się na chwilę zacina, jakby szukał słowa albo się zastanawiał, jak je wymówić. Wtedy w sukurs przychodzi mu pani Bożena, podpowiadając albo kończąc rozpoczęte przez męża zdanie.
Przed udarem nie miał żadnych kłopotów zdrowotnych, uprawiał sport: – Biegałem po 10 km dziennie, pływałem, surfowałem. Nie paliłem, nie piłem. Ale zawsze towarzyszył mi stres, głównie związany z pracą. Bardzo dużo również latałem, niemal tyle co pilot rejsowych samolotów. Zwłaszcza od czasu, kiedy centrala firmy znalazła się w Chinach.
Żona dodaje: – Nie ma jednej przyczyny udaru, tak nam wyjaśniał lekarz. Być może kilkunastogodzinne loty do Chin oraz związane z tym zmiany ciśnienia miały jakieś znaczenie? Nie wiadomo.
Czy zapamiętał pierwszą myśl po odzyskaniu świadomości? – Nie, nic z tego nie pamiętam. Do stanu, kiedy mogłem coś zapamiętać, dochodziłem miesiącami.
Koszaliński ośrodek Norman wybrała pani Bożena. Jeszcze w Hiszpanii, kiedy męża mogła widzieć tylko trzy razy dziennie i to bardzo krótko, zdecydowała, że Jean-Luc musi tu trafić: – Miałam mnóstwo czasu. Przeczesywałam Internet, żeby znaleźć najlepsze miejsce na rehabilitację, bo ani przez chwilę nie zwątpiłam, że mąż wyjdzie ze śpiączki i że wrócimy do domu – mówi Bożena Cotta. – Opinie były znakomite. Ale najpierw chcieliśmy skorzystać z rehabilitacji, która przysługiwała mężowi w ramach NFZ.
– To był tragedia – wtrąca się Luc. – Strata czasu. Miałem prawo do szesnastu tygodni rehabilitacji, po czterech zrezygnowaliśmy. Tutaj trafiłem w pozycji embrionalnej. Dorosły mężczyzna zwinięty w sztywny kłębek. Miałem przykurcze, daleko posunięty zanik mięśni.
Po ośmiu turnusach w Koszalinie z prawie paraliżu Jean-Luc doszedł do stanu, w którym swobodnie siedzi i wstaje przy pomocy innej osoby. Wszystko okupione ciężką pracą jego, żony, terapeutów. – Będę robił wszystko, żeby był stały postęp – zapowiada.
Jaki stawia sobie cel? – Ja chcę poprowadzić córkę do ołtarza. Aurelia ma teraz 14 lat, więc mam jeszcze trochę czasu, by to osiągnąć – mówi z przekonaniem.
Luc podczas rozmowy wiele razy podkreśla, jak wiele zawdzięcza żonie: – Zakochałem się w Bożenie od pierwszego wejrzenia. Od razu wiedziałem, że jest osobą, z którą chcę spędzić życie. Poznaliśmy się na imprezie u znajomych. Pobraliśmy się 22 lata temu. Jest ze mną na dobre i na złe. Mam wielkie szczęście.
Wraz z udarem Luca, zmieniło się życie całej rodziny. Pani Bożena, ekonomistka, pracująca jako główna księgowa w trójmiejskiej firmie, musiała wszystko tak urządzić, by móc towarzyszyć mu w trakcie rehabilitacji w Koszalinie.
To już ósmy miesięczny turnus Jean-Luca. Pracuje z różnymi rehabilitantami. – Każdy ma swoją metodę – mówi Luc. – Ale każda jest dobra, bo przynosi dobry skutek. Oni się bardzo angażują. Widzę, jak ciężko pracują i jak im zależy na tym, żebym robił postępy. Wkładają w to całe serce. To nie jest praca jak w biurze – od godziny do godziny. Podziwiam ich i jestem im ogromnie wdzięczny.
Żona dodaje: – Zawsze wracamy stąd „lepsi”. Mnie jako opiekunowi jest po każdym pobycie tutaj łatwiej. Zmiany są wyraźne. Już nie raz rekomendowaliśmy ten ośrodek innym osobom, z pełnym przekonaniem. Zaangażowanie i empatia całego personelu są niesamowite. Ci ludzie mają mnóstwo wiedzy, ale i doświadczenia. Uczę się od nich szczegółowej anatomii, dostaję wskazówki do pracy samodzielnej. Człowiek zdrowy z łóżka po prostu wstaje. Ktoś po udarze albo wylewie nie dostaje z mózgu odpowiednich komend; jemu trzeba powiedzieć, jak ma wstawać, jak stawiać stopy na podłodze, którą nogę kiedy unieść, co zrobić, by usiąść stabilnie. To jest perspektywa zupełnie odmienna niż nasza codzienna, zwykła. Wszystkiego trzeba się uczyć od nowa, bez gwarancji że się to zapamięta. A wtedy kolejnego dnia wszystko rozpoczyna się od nowa. Jest mi z tym wszystkim łatwiej, kiedy pomyślę, że znów pojedziemy do Koszalina i że znów zrobimy jakiś krok do przodu.
Jean-Luc przysłuchuje się i mówi: – Prawda, że mam wspaniałą żonę?
Beata
Należy do osób, które powracają do ośrodka Norman systematycznie. W pewnym sensie jest pacjentką nietypową, co sama dowcipnie ujmuje w ten sposób: – Im TO się stało wskutek wypadku, udaru czy wylewu. Ja taka się urodziłam.
TO, czyli niepełnosprawność. Beata Ebert przyszła na świat z dziecięcym porażeniem mózgowym (MPD). Pierwsza niepokojące symptomy zauważyła babcia. Po roku, kiedy rówieśnicy Beatki już chodzili a ona nie mogła stanąć na nogach, nie było wątpliwości, że coś jest nie tak. Później padła już oficjalna diagnoza.
MPD ma wiele postaci. Objawiać się może zbytnią wiotkością mięśni, albo ich sztywnością, ruchami mimowolnymi, problemami z poruszaniem, nienaturalną postawą, problemami z mową, wzrokiem, słuchem. To wcale nierzadkie schorzenie, bo przytrafia się raz na 500 urodzeń. Medycyna stale poszukuje wyjaśnienia, skąd się ono bierze. Potwierdzonych możliwych przyczyn jest długa lista, która wcale nie przybliża naukowców do odkrycia w pełni skutecznej metody leczenia.
Pewne jest, że MPD wiąże się zawsze z trwałym uszkodzeniem mózgu i że jest chorobą niepostępującą, co oznacza, że stan dotkniętej nią osoby – bez jakichkolwiek interwencji medycznych – byłby niezmienny. Rodzice dzieci szukają jednak metod rehabilitacji, by choć w małym stopniu je usprawniać.
Nawet połowa osób dotkniętych MPD ma niższą niż przeciętna sprawność umysłową. Jednak również często pod względem intelektualnym przewyższają one swoich w pełni sprawnych rówieśników. Tak jest na pewno w przypadku pani Beaty. Ukończyła ona ukraińskie liceum ogólnokształcące w Górowie Iławieckim („bo miało internat i nie musiałam dojeżdżać”), później studiowała anglistykę w Warszawie. Podjęła pracę w firmie zajmującej się tłumaczeniami. Jak wspomina, tam mogła przekonać się, jak ogromny jest w rozziew między motywowaną poprawnością politycznością deklarowaną akceptacją dla ludzkich odmienności a rzeczywistością. W pracy nie mogła liczyć na prawdziwe zrozumienie: – Nikt nie brał pod uwagę, że ja wszystko robię trochę wolniej, to znaczy wolniej chodzę, mówię, piszę. Kompetencje i wyniki pracy miałam jak pozostali koledzy, ale potrzebowałam zgody na to, by działać we własnym tempie. Nie wytrzymałam, bo nie umiałam funkcjonować pod presją – mówi.
Rozmowa z panią Beatą to przyjemność. Jest dowcipna, z ogromnym dystansem do świata i siebie samej. Ma ogromną wiedzę, posługuje się piękną polszczyzną, zdradzającą duże oczytanie i żywą inteligencję. Zaskakuje oryginalnymi obserwacjami i przemyśleniami. Od niedawna prowadzi ciekawy blog zatytułowany Pewnymkrokiem.pl (www.pewnymkrokiem.pl). Przedstawia się w nim tak: „Mówią mi Beti, ale to niewiele mówi. „Gleba” byłaby ksywą znaczącą. Bo jakoś tak silnie ciągnie mnie do ziemi i trudno mi utrzymać pion. Często sprawdzam, czy chodnik jest właściwie wypoziomowany. (…)
Możesz zobaczyć mnie, jak trzymam klasę, klęczącą przed drzwiami, lodówką, śmietnikiem czy kasą. Lubię składać słowa i stykać znaczenia. Nieumiejętność liczenia zmusza mnie do płacenia kartą.
Każde wyjście to dla mnie wyprawa. Do dżungli. W nocy. Bez maczety. Z chińskim przewodnikiem. Nie pójdę do nieba, bo boję się schodów i wysokości. Winda akurat będzie pewnie w naprawie. Mogę smażyć się w piekle. Ale tylko na głębokim oleju. I jeżeli obok będzie smażyć się karkóweczka.
Gdybym powiedziała, że nie biegam, skłamałaby: nigdy nawet nie biegłam. Ale mówię biegle. Po angielsku.
Jeśli chcesz mnie lepiej poznać, zatrzymaj się albo idź obok mnie. Nie wyprzedzaj, bo nie zdołam Cię dogonić. Nie idź też za mną, bo oboje się zgubimy. Możesz mnie czasem podwieźć. Ale nie zawieść ani zwodzić.
Jeśli chcesz pokazać mi, że mnie lubisz, daj mi swój czas. Nie próbuj pomóc, próbuj zrozumieć. I bądź cierpliwy. Kojarzysz taką nalepkę na paczkach i przesyłkach: „Uwaga, szkło!”? Ja powinnam nosić taką z napisem: „Uwaga, czujący człowiek!.” Przez to proszę, zostaw ostre słowa, uszczypliwe komentarze i szpile przed wejściem na ten blog, a wszystkim nam będzie tu dobrze i bezpiecznie.”
Kiedy pani Beata przyjeżdża na turnus do Koszalina, mieszka w należącym do ośrodka Norman domu oddalonym od miejsca ćwiczeń o kilkaset metrów. Każdego ranka sąsiedzi widują ją wtedy, jak z rozwianą burzą włosów, podpierając się kijkami do nordic walking, swoim krokiem pingwinka (tak go nazywa) zmierza na zajęcia: – Ktoś, kto nie miał nigdy takich kłopotów z utrzymaniem równowagi i poruszaniem się jak ja, nie zrozumie, jaką radością jest zamienienie kul na zwykłe kijki. Ja to przeżyłem dzięki „Normanowi”. W swoim życiu doświadczyłam wielu prób rehabilitacji. Najczęściej nie dawała ona nic, była stratą czasu. Tutaj jest inaczej. Tutaj wszystko zaczęło się od dokładnego rozpoznania mojej sytuacji, to znaczy na przykład od zbadania, na co stać moje mięśnie i stawy. Potem przyszła praca, która była walką o każdy samodzielny krok. Przyjeżdżam do Koszalina z radością. Bardzo cenię sobie to, że nikt nie traktuje mnie jak „przypadku” a jak osobę. A to oznacza między innymi, że podczas ćwiczeń rehabilitanci wyjaśniają mi, co się ze mną w danym momencie dzieje, po co ćwiczymy określone ruchy, co one zmieniają. Dzięki temu lepiej poznaję własne ciało i mam do niego mniejszy żal – śmieje się Beata Ebert. – Gdybym miała jednym słowem podsumować to, czym wyróżnia się ten ośrodek, to powiedziałabym: ludźmi, z całą ich empatią, profesjonalizmem i ciepłem.
Norman Łoziński ma świadomość, że kieruje niezwykłym zespołem: – Do współpracy wybieramy ludzi, o których można powiedzieć, że są pozytywnymi wariatami. Nie pochodzą tylko z Koszalina czy Pomorza. Pojawiają się u nas osoby z różnych stron. Wszystkich łączy traktowanie pracy jako pasji. Oni wciąż zresztą się doskonalą. Przechodzą kolejne szkolenia, kosztowne dodajmy. Płacą za nie sami, inwestując w swój rehabilitacyjny warsztat. To są ludzie, którzy chcą innym coś od siebie dać. Dzięki nauce coraz lepiej poznajemy ludzki mózg. Ale to jest wciąż ułamek wiedzy. Zdarzają się rzeczy niewyobrażalne. Takie, o których kiedyś pewnie powiedziano by, że są to cuda. Ale dzieją się one, gdy w relacji pacjent-rodzina, pacjent-najbliższa osoba albo pacjent-terapeuta wydarzy się coś ważnego, co poruszy ten jeden malutki kamyczek w lawinie i wówczas możliwe staje się osiąganie ogromnych postępów. Tempo, w którym przychodzą efekty jest indywidualne. Ale jedno jest pewne – nie warto się poddawać. Nie warto wierzyć w rozmaite skreślające człowieka przepowiednie. Nawet jeśli padają z ust lekarzy. Jest niezwykłym darem losu to, że obserwujemy sytuacje, kiedy trafia do nas człowiek leżący a w parę tygodni następuje taka przemiana, że on zaczyna się poruszać samodzielnie, wraca do domu na wózku inwalidzkim albo o lasce. Dosłownie przed chwilą coś takiego się stało. Jeden z naszych pacjentów zrobił swoje pierwsze kroki po wylewie. To czasami jest większa radość niż kiedy obserwuje się pierwsze kroki własnego dziecka.
Ośrodek Terapii Neurologicznej Norman działa w Koszalinie od 1993 roku. To wtedy Norman Łoziński, jego założyciel, skonstruował „Pająka” – urządzenie proste w formie, ale o wielkim potencjale terapeutycznym, który potwierdziły późniejsze badania i praktyka.
Kontakt: ulica Prosta 11A, 75-393 Koszalin
https://normanrehabilitation.com
center@normanrehabilitation.com