Kiedy moi koledzy szli z łopatkami bawić się w piaskownicy, ja przeszukiwałem bunkry – wspomina swoje dzieciństwo Robert Maziarz, założyciel i właściciel Muzeum „Patria Colbergiensis” w Kołobrzegu. „Dorastałem w mieście, w którym historia wystawała z ziemi. Wystarczyło wyjść z domu i człowiek potykał się o karabin lub hełm niemiecki” – wspomina. Połknął bakcyla historii, którym sam zaraża odwiedzających Muzeum i swojego 10-letniego syna Milana.
– Pasja kolekcjonerska jest jak defekt mózgu – mówi Robert Maziarz. – Tego nie można wyleczyć. Człowiek widzi na aukcji przedmiot, który go interesuje i wie, że musi go mieć. Wie też, że musi go kupić natychmiast, bo taka okazja może się długo lub nigdy nie powtórzyć. I rozpoczyna się walka… Również z samym sobą, kiedy do głosu próbuje dojść rozsądek.
Spotykamy się w jego domu, kilka dni po tym, kiedy uhonorowany został kolejną w swojej karierze muzealnika i kolekcjonera nagrodą. Do statuetki Kołobrzeskiego Konika i Kołobrzeskiego Pegaza Kultury dołączył właśnie Dzierżykraj.
To ostatnie wyróżnienie szczególnie ucieszyło laureata. – Jest bardzo bliskie mojemu sercu, bo nawiązuje do ważnej dla mnie postaci historycznej: polskiego bohatera, uczestnika walk o Kołobrzeg w 1807 roku, poety i generała Franciszka Dzierżykraj Morawskiego. Do tego otrzymałem je na zamku w Rydzynie, który należał do kolejnego mojego bohatera, księcia Antoniego Sułkowskiego… Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale bardzo cieszę się z tych nagród. Są dowodem na to, że Muzeum „Patria Colbergiensis” jest dobrze postrzegane przez ludzi, którzy czują, że należy ono do nich. To jest moje spełnienie – kocham Kołobrzeg, jego historię, zrobiłem to muzeum dla jego mieszkańców.
Wnuk kołobrzeskich pionierów
Robert Maziarz podkreśla, że nie jest historykiem, a jedynie osobą historią żywo zainteresowaną. O tym zadecydował za niego los. Pochodzi z rodziny kołobrzeskich pionierów. Babcia przyjechała do Kołobrzegu z Warszawy. Z miasta w ruinie do miasta gruzów. Udało jej się ocalić norblinowskie sztućce, nieduży stolik i patefon podróżny. Dziadek przybył z okolic Łomży. Został potem dowódcą drużyny najbardziej barwnej jednostki w dziejach powojennej Polski, czyli Milicji Morskiej, paradującej w mundurach Kriegsmarine.
Dziadkowie zamieszkali w kamienicy przy ul. Zygmuntowskiej, gdzie Robert Maziarz spędził dzieciństwo. Wspomina wspaniały widok na wtedy jeszcze dziką Parsętę, na kanał drzewny, gdzie chodził na raki i na poniemieckie ogródki działkowe. – Wtedy żyło się pamięcią, przychodzili znajomi dziadków, też pionierzy i snuli swoje opowieści. To na pewno był pierwszy czynnik, który sprawił, że zainteresowałem się historią – mówi. – Kolejnym były książki, które podsuwał mi ojciec. Moją osobowość kształtowały „Kolebka Siemowita”, książki o hrabim Beniowskim, o barwie i broni polskiej. Wtedy narodziła się moja miłość do kolorowego munduru, twierdz i fortyfikacji.
Z łopatą do bunkra
Nie bez znaczenia dla jego zainteresowań był też fakt, że w czasach kiedy dorastał, Kołobrzeg był miastem, w którym historia wręcz wystawała z ziemi. – Szedł człowiek ulicą i potykał się albo o pancerfaust, albo o hełm niemiecki. Kiedy inne dzieci bawiły się łopatkami w piaskownicy, ja miałem dużą łopatę, schowaną w krzakach, którą ukradłem mamie. I chodziłem z nią penetrować bunkry. Miałem 10-12 lat, wszędzie mogłem się wślizgnąć. Mama starała się tłumić te moje zapędy, ale na próżno. Kołobrzeg był świetnym miejscem, żeby kształtować miłość do historii. Pasję historyczną traktowałem jako rzecz naturalną, nie myślałem o tym, żeby zajmować się tym zawodowo. W końcu jak się siada do stołu, do kotleta schabowego, nie od razu chce się zostać kucharzem. Nie myślałem o archeologii, zamierzałem być marynarzem, morze fascynowało mnie od zawsze. Kiedy tata szedł z kolegami nurkować, brał mnie ze sobą na plażę w Podczelu. Sadzał pod parasolem, żeby mnie słońce nie spaliło, dawał butelkę z wodą, żeby mi w gardle nie zaschło i przywiązywał do palika, abym nie uciekł. I ja czekałem w cieniu parasola na plaży patrząc w morze, aż wszyscy skończą podwodne eksploracje. W końcu sam zostałem płetwonurkiem i marynarzem, lecz zawsze gdzieś z tyłu głowy miałem jednak historię.
Skarby ze strychu
Pierwszego odkrycia dokonał jako dziesięciolatek, a był to wrak barki na Bałtyku. – Jednostka miała ok. 20 metrów długości i luki pełne drewnianych skrzyń, które kryły kartoniki wypełnione amunicją i lufy od karabinów MG. Żeby je otworzyć, trzeba było zanurkować i podważyć wieko. Kapitalna przygoda! – wspomina Maziarz.
Pierwsze odkrycia, pierwsze skarby, wymiana z kolegami – tak narodziła się jego pasja kolekcjonerska. – Kiedyś łatwiej było zostać kolekcjonerem niż dziś. W domach zalegały różne niepotrzebne dorosłym przedmioty, pamiątki po tych, którzy pozostawili je w 1945 roku, czy też te które zostały przywiezione przez pionierów po wojnie. Jako niepotrzebne były rozdawane dzieciom. Moi dziadkowie wszystko co poniemieckie wyrzucili na śmietnik. Jeść w talerzach po Niemcu? Nie do pomyślenia! – wspomina pan Robert.
Z czasem, zrozumiał, że nie zbierze wszystkich antyków tego świata, że jest to po prostu fizycznie niemożliwe. – Postanowiłem, że muszę się na czymś skoncentrować, więc ukierunkowałem moją pasję na Kołobrzeg. Zacząłem zgłębiać jego historię, szczególnie czasy, w których był słynną twierdzą, czyli okresy wojny siedmioletniej i kampanii napoleońskiej. To historia jednego z najstarszych miast w Polsce, w końcu prawa miejskie Kołobrzeg uzyskał przed Krakowem.
Szaleniec otwiera Muzeum w ratuszowych piwnicach
Im dłużej trwa pasja kolekcjonerska, a u Roberta Maziarza trwa ona niemal całe życie, tym bardziej obrasta się zdobyczami. Z jednej strony chce się gromadzić dalej, bo „choroba” trwa, z drugiej, pojawia się myśl, żeby podzielić się swoimi zbiorami z innymi. Tak narodził się pomysł Muzeum „Patria Colbergiensis”, ulokowanego w podziemiach kołobrzeskiego ratusza.
– Wydawało mi się, że tak ważne zbiory w dziejach miasta wymagają równie ważnego miejsca dla ich ekspozycji – mówi. – Dowiedziałem się, że w ratuszu są niewykorzystane piwnice, w których w okresie międzywojennym znajdował się depozyt banknotów kołobrzeskich. Zwróciłem się więc z prośbą do ówczesnego prezydenta, Janusza Gromka, o ich użyczenie. Zgodził się i mogliśmy rozpocząć prace remontowe i adaptacyjne. Muzeum otworzyliśmy w 2014 roku, po roku potężnej pracy: najpierw intelektualnej, papierkowej, później fizycznej. Szalony pomysł, nie wiem, czy zdecydowałbym się na niego drugi raz. Sam bym tego nie zrobił, nie dałbym rady, na szczęście miałem przyjaciół, podobnie jak ja skażonych miłością do historii. Kiedy rozpoczęliśmy prace w Muzeum, pojawiły się kolejne pomocne dłonie.
Robert Maziarz przyznaje, że sam niewiele z tego okresu pamięta. Czas musiał dzielić między pracę zawodową a pasję tworzenia muzeum. Ciężkie dni, nieprzespane noce, ale i ogromna satysfakcja: – Kiedy mieszkańcy Kołobrzegu dowiedzieli się o tworzonym przeze mnie Muzeum, zaczęli przynosić swoje pamiątki. Wielu z nich znało i szanowało moich dziadków i to był mój wielki kapitał. Dziadkowie znali wiele osób, pozostawili po sobie w kołobrzeżanach pamięć, która spowodowała, że ludzie mi zaufali. I tak powstała Sala Pionierów. Ta ekspozycja wzbudziła najwięcej emocji przy jej tworzeniu i podczas otwarcia Muzeum.
Zwycięzcą jest historia!
Działalność Muzeum to nie tylko wystawy, ale również prace badawcze, konferencje naukowe i promocja historii miasta. – Współpracuję z wieloma naukowcami, którzy są specjalistami w poszczególnych dziedzinach nauki. I tak, historyk ze Szczecina, Wojciech Lizak, pomaga w opracowaniu czasów pionierów kołobrzeskich, mamy znakomitego napoleonistę z Kołobrzegu, Ireneusza Piecyka. Specjalistą od twierdzy Kołobrzeg jest z kolei prof. Grzegorz Podruczny. Nasza działalność to również produkcje telewizyjne, filmowe, radiowe, felietony w miesięczniku „Odkrywca”, rekonstrukcje historyczne na terenie całej Polski. Wszystko to promuje nie tylko Muzeum, o którym robi się coraz głośniej w całej Polsce, ale i Kołobrzeg – podkreśla z dumą Maziarz.
– W ramach prac badawczych udało nam się dokonać kilku interesujących odkryć. Pierwsze z nich to Reduta Sułkowskiego. Odkryliśmy założenia ziemne, które zdefiniowaliśmy jako obóz żołnierzy polskich z 1807 r. po uczestnikach pierwszego polskiego udanego powstania w 1806 r., którzy przyszli pod Kołobrzeg. Obóz w formie warownej, spięty wałami ziemnymi, które przyjęły formę trapezu, czyli reduty. Postawiliśmy tam własnym sumptem pomnik. Drugim ciekawym znaleziskiem jest jedyna w Europie, a druga na świecie aprosza, forma okopu z wojny siedmioletniej. Z tych dwóch odkryć jestem najbardziej dumny, choć są również inne, również spektakularne – podkreśla pan Robert.
Tato, znalazłem samolot!
Kiedy przychodzi weekend, a pogoda dopisuje, Robert Maziarz zakłada kalosze i bierze swojego młodszego syna, Milana, „w teren”. Obaj włóczą się po okolicach: Milo z aparatem fotograficznym poluje na ptaki, a Robert ze swoim szczęściem (bo wszyscy mówią, że przyciąga do siebie zabytki) zawsze coś znajduje. A to morze wyrzuci mu przepustnicę z samolotu z czasów II wojny światowej, a to aluminiową lampkę z kantyny Luftwaffe, a to chociaż potknie się na wydmach o grób z okresu kultury wielbarskiej.
– Nie wiem, czy to szczęście, czy pech? – zastanawia się. – Ale coś w tym jest, bo mówią o mnie, że kiedy idę za potrzebą w krzaki, wracam z monetą rzymską.
Śladem ojca dzielnie podąża Milan. Już jako czterolatek, towarzysząc tacie w jednej z weekendowych wypraw, znalazł na wydmach wrak samolotu. Podekscytowany krzyczał: „Tato, znalazłem samolot!” Ojciec nie chciał mu uwierzyć, ale kiedy po chwili zobaczył swojego synka biegnącego po plaży z taśmą amunicyjną w rękach, nie miał wyjścia. Musiał przyjąć do wiadomości, że miłość do historii i poszukiwań została przekazana w genach, a w domu ma najmłodszego odkrywcę w Polsce. Jest dumny ze swojego syna, teraz chwali się, że zdobył patent płetwonurka dwa lata wcześniej niż on.
Zapytany, czy czuje się spełniony, na chwilę się zamyśla. – Tak, jestem spełniony. Dzięki opiniom ludzi zwiedzających muzeum, spotkaniom z pasjonatami historii, znakomitymi specjalistami, którzy nigdy nie odmawiają pomocy, gdy o nią proszę. Większości z nich nigdy bym nie poznał, gdyby nie Muzeum. Ale jestem też zmęczony. Tak zwyczajnie i po ludzku. Organizacja, którą stworzyłem musi się sama utrzymać, nie jest dotowana z pieniędzy publicznych. Muzeum otworzyliśmy sześć lat temu, ale cały czas trwa walka o przetrwanie. Kultura nigdy nie wyżyje sama. Ja robię to społecznie, pomagają mi ludzie: wielkie ukłony dla Ewy Wendland, dyrektor muzeum, która wykonuje w nim codzienną, mrówczą pracę, Władka Obuchowskiego, kołobrzeskiego mincerza, naszej muzealnej złotej rączki i wielu, wielu innych, których nie sposób tu wymienić.
Czy jeszcze o czymś marzy? – Tak po cichu, to chciałbym, żeby muzeum się rozbudowało, ale wiem też, że jest to niemożliwe, nie byłoby mnie na to stać. Wiem też, że gdzieś w USA jest banknot kołobrzeski, którego nie mamy w zasobach naszego Muzeum, może kiedyś uda mi się go do nas ściągnąć. No, a prawdziwym marzeniem byłoby zdobycie słynnej laski burmistrza Kołobrzegu Joachima Nettelbecka, która została podobno przekazana w prezencie Göringowi podczas jego wizyty w naszym mieście.
Robert Maziarz lubi cytować Franciszka Starowieyskiego: „Człowiek w życiu przedmiotu jest zaledwie epizodem”. My przeminiemy, one pozostaną i będą innym opowiadać swoją historię.
Autor: Kasia Madey