„Artykuł o mnie? Pisze się raczej o ludziach, którzy odeszli, a ja jeszcze żyję” – mówi ze swoim charakterystycznym poczuciem humoru. Zaprasza do domu. Rozmawiamy przy kawie, przeglądając dokumenty i książki jego autorstwa. „Czy ja pani nie zanudzam?” – pyta często. „Bo ja jestem gaduła. I z góry przepraszam, ale nie mam pamięci do nazwisk.” Nie ma mowy o nudzie, nazwiskami i datami operuje swobodnie. „Najważniejsza jest prawda” – mówi. „Tym się kierowałem w swoim życiu, żeby do tej prawdy dojść.” Jaka jest prawda Hieronima Kroczyńskiego?
Historyk i muzealnik, długoletni dyrektor kołobrzeskiego Muzeum Oręża Polskiego. Autor ponad 20 książek, w tym szczególnie cenionych – nie tylko przez miłośników miasta – „Kroniki Kołobrzegu” oraz wydanej w trzech językach „Kołobrzeskiej Księgi Poległych w drugiej wojnie światowej”.
W miejscowej telewizji przez lata prowadził „Gawędy historyczne”, audycję, której powtórki do dziś cieszą się popularnością i na których wychowują się kolejne pokolenia. Program miał 600 odcinków. – Na tym poprzestałem, bo wszystko się kiedyś musi skończy
– mówi.
Kołobrzeg wybrał na miejsce do życia, stał się jego kronikarzem. Mimo emerytury nie narzeka na brak zajęć. W przyszłym roku wyjdzie jego najnowsza książka zatytułowana „Jedenaście wieków Kołobrzegu”, a teraz przygotowuje kolejne opracowanie dotyczące Cmentarza Wojennego.
– Pierwszy raz zobaczyłem Kołobrzeg w 1946 roku na ekranie kina objazdowego w Sulmierzycach w Wielkopolsce, skąd pochodzę – mówi dr Hieronim Kroczyński. – Oglądaliśmy „Bitwę o Kołobrzeg” Jerzego Bossaka. Film postrzegany jako propagandowy, ale mający ogromny walor autentyzmu. Powstał on w drugiej połowie marca 1945 roku, a oprócz kilku zawodowych aktorów wystąpili w nim żołnierze rzeczywiście biorący udział w walkach o Kołobrzeg.
Z Polanicy na motocyklu
– Film to Pana pierwszy kontakt z Kołobrzegiem, ale nie myślał Pan jeszcze wtedy, że mógłby w nim zamieszkać. Koleje losu zaprowadziły Pana do Polanicy Zdroju, dolnośląskiego uzdrowiska…
– Tam pracowałem jako nauczyciel, spotkałem swoją przyszłą żonę oraz poznałem dziennikarza, Stanisława Kozickiego. Kozicki był sekretarzem generalnym delegacji polskiej na Konferencję Pokojową w Paryżu – wspomina Hieronim Kroczyński. – Dzieliła nas ogromna różnica wieku, ale bardzo chciałem go poznać, bo interesował mnie traktat wersalski. To były czasy stalinowskie, w podręcznikach wspominano o tym zdawkowo. Chciałem usłyszeć relację od człowieka, który tam był, świadka historii. Szedłem do niego z wielką tremą, przygotowany, że mnie wyrzuci, ale przyjął mnie i nawet polubił. Z czasem wytworzył się swoisty rytuał moich wizyt: my rozmawialiśmy przy kawie o historii, a pani domu, malarka, Maria Kozicka, siedziała przy sztalugach i malowała. Namalowała nawet mój portret. Bardzo przyjemnie wspominam te wizyty. Kiedy już głębiej się poznaliśmy, Kozicki opowiedział mi o czasach swojej młodości. Urodził się w Kongresówce, gdzie rodzice mieli dworek. Wysłali go na studia rolnicze, które ukończył, zrobił nawet doktorat, ale zajął się dziennikarstwem. Miał dużą wiedzę o uzdrowiskach niemieckich przełomu XIX i XX wieku. Kołobrzeg był w tym okresie bardzo modny. Kozicki przez dwa czy trzy lata przyjeżdżał do niego na sezon i wysyłał co tydzień do redakcji warszawskiej artykuły, takie „echa znad morza”. Zdobyłem nawet kilka archiwalnych numerów… I on mi o Kołobrzegu dużo opowiadał. Moja narzeczona pracowała w uzdrowisku i była kierownikiem żywienia zbiorowego. Oboje zastanawialiśmy się, gdzie się osiedlić po ślubie. Może zostać w Polanicy? Ale Kołobrzeg wydawał mi się bardzo atrakcyjny z opowiadań. Do tego prasa rozpisywała się o odbudowie. Fachowcom zapewniano mieszkania. Po ślubie z moją pierwszą żoną (zmarła po ciężkiej chorobie – przyp. red.) zdecydowaliśmy się na Kołobrzeg. Przyjechaliśmy tu w 1960 roku. Żona z synem pociągiem, ja po zakończeniu roku szkolnego na motocyklu. Można więc powiedzieć, że osiedlenie się tu zawdzięczam państwu Kozickim.
Kołobrzeska Księga Poległych
– Cmentarz wojenny w Kołobrzegu przy ulicy 6. Dywizji Piechoty to trochę moje dzieło – mówi skromnie Hieronim Kroczyński. – Jestem jego współautorem z koszalińskim artystą rzeźbiarzem, nieżyjącym już, Zygmuntem Wujkiem. On odpowiada za kształt, czyli projekt, a ja za treść. W walkach o Kołobrzeg poległo około 1300 Polaków. Ilu ich było dokładnie, nigdy się nie dowiemy. Mało kto wie, że na froncie wschodnim panowały inne obyczaje niż na Zachodzie. Żołnierze nie mogli mieć przy sobie żadnych znaków tożsamości (nieśmiertelników), jeśli mieli jakieś pamiątki, zabierano im je przed złożeniem do grobu. Rosjanie i Polacy chowani byli jako żołnierze anonimowi. W przypadku jakiejś potyczki, gdzie poległo kilkunastu ludzi, można było odtworzyć ich nazwiska. Ale w przypadku tak wielkiej bitwy jak ta o Kołobrzeg? Wciąż słyszę, że to niedbalstwo, że nie udało się ustalić nazwisk wszystkich tam pochowanych. Tymczasem my robimy co tylko możliwe, żeby dojść do prawdy. W „Kołobrzeskiej Księdze Poległych” zebrałem wszystko, co udało mi się zdobyć, odtworzyć. Nazwiska, pseudonimy… Jest w niej bardzo dużo prawdy, ale jeszcze więcej znaków zapytania.
Zaślubiny z morzem bez dowódców
– A czy pani wie, jak wielkie znaczenie miała bitwa o Kołobrzeg? W tej chwili jest to pomijane, ale zdobycie tego miasta upowszechniane było na całym froncie wojny. W Moskwie oddano strzały armatnie, na Zachodzie alianci wyprodukowali ulotki w języku niemieckim informujące, że Kołobrzeg padł i zrzucali je z samolotów tam, gdzie były zgrupowania żołnierzy niemieckich. Niemcy milczeli o tym fakcie, bo przecież głosili, również w swoim propagandowym filmie „Kolberg”, że to miasto jest twierdzą nie do zdobycia…
– Kołobrzeg zdobyto po zaciętych i krwawych walkach 18 marca 1945 r. Tego samego dnia o godzinie 16 odbyły się zaślubiny Polski z morzem. Ale takich uroczystości było na wybrzeżu więcej.
– Podobnie jak w 1920 roku. To była uroczystość główna, z mszą, na szczeblu Wojska Polskiego, co ważne i warto podkreślić, I i II Armii. Niestety, dowódcy nie wzięli w niej udziału, opijali sukces. Najwyższy rangą był przedwojenny jeszcze oficer, płk Mikołaj Prus-Więckowski. Pamiętajmy, że uroczystość odbywała się na polu walki, w czasie wojny, kiedy nie można robić wielkich zgromadzeń. W Kołobrzegu obecne były więc delegacje obu armii. Ale żeby zrobić żołnierzom przyjemność, w poszczególnych jednostkach odbyły się mniejsze uroczystości – jeszcze przed zdobyciem Kołobrzegu w Dziwnówku i Mrzeżynie. Ciekawostką jest, że ostatnie zaślubiny miały miejsce 28 marca w Gdyni.
Z szacunkiem dla zmarłych
– Po zdobyciu Kołobrzegu okazało się, że ulice, skwery, place zasłane są zwłokami ofiar bitwy. Miasto zbudowano na trupach…
– Ja się nie zgadzam z tym twierdzeniem! – denerwuje się dr Kroczyński. – Owszem, miasto było miejscem krwawych walk, ale po wojnie przeprowadzono ekshumacje poległych żołnierzy i przeniesiono ich na cmentarz wojskowy. Ja wiem, o co chodzi. Pani ma na myśli nieposzanowanie cmentarzy cywilnych niemieckich i żydowskich. Jak zacząłem moje „Gawędy” w telewizji kablowej, redakcja wymyśliła rozmowę z autorem. Siedziałem przy mikrofonie i miałem odpowiadać na pytania widzów. Jakie ja gromy zebrałem od ludzi, którzy pamiętali likwidację kołobrzeskich cmentarzy cywilnych! Kości ludzkie, wymieszane z ziemią, wywożono po prostu na wysypiska śmieci. Cmentarz, czy się jest osobą wierzącą, czy nie, jest miejscem szczególnym, to są szczątki ludzi, trzeba o tym pamiętać i należycie się z nimi obchodzić. Ludzie byli zniesmaczeni, a ja jako historyk, choć nie miałem z tym nic wspólnego, musiałem się z tego tłumaczyć. Zresztą nadal muszę, bo ten temat wciąż wraca, na przykład na konferencjach żydowskich.
– Kołobrzeg miał przed wojną dwa cmentarze żydowskie: w Parku Nadmorskim, u zbiegu ulic Mickiewicza i Zdrojowej oraz na ulicy Koszalińskiej.
– Żydzi w Kołobrzegu pojawili się dopiero w XIX w. Trzeba pamiętać, że do lat 20. XIX w. istniały w Niemczech miasta bez Żydów. To był, proszę sobie wyobrazić, przywilej nadawany przez monarchę. Kołobrzeg otrzymał go w XVI w., istniał do czasów napoleońskich. Kiedy zlikwidowano go w Niemczech, w Kołobrzegu zaczęli się osiedlać Żydzi. Pierwszy cmentarz żydowski powstał w Parku Nadmorskim w 1830 i istniał do 1880 roku, kiedy utworzono cmentarz przy Koszalińskiej. Pamiątką po pierwszym cmentarzu jest lapidarium według projektu Zygmunta Wujka. Znalazły się na nim macewy, które ocalały z obu cmentarzy ustawione na planie gwiazdy Dawida. Na cmentarzu przy Koszalińskiej leżał Hermann Hirschfeld, polski Żyd, balneolog, który w Kołobrzegu napisał w języku polskim i niemieckim poradnik dla kuracjuszy. Wykształcony i zasłużony dla miasta człowiek. Jak się okazało, to nie miało żadnego znaczenia. Cmentarz zlikwidowano, urządzono w tym miejscu przepompownię gazu. A przecież można było 10 metrów dalej… Nie ma usprawiedliwienia dla takich działań, boję się pomyśleć, co zrobili z tymi szczątkami…
Są zabytki, nie ma opieki
– Władzę w Kołobrzegu Polacy objęli w maju 1945 r. W mieście ruin panował chaos, podstawowym zadaniem było wprowadzenie namiastki normalności: w pierwszej kolejności uprzątnięcie zwłok, przeciwdziałanie epidemii, uruchomienie wodociągów, elektryczności, zapewnienie jedzenia…
– Z zadań tych na medal wywiązał się Stefan Lipicki, pierwszy prezydent polskiego Kołobrzegu. Obowiązki te powierzył mu 31 maja 1945 r. Władysław Ciesielski, pełnomocnik rządu na obwód kołobrzesko-karliński. Wtedy też popełniono pierwszy grzech w sprawie zabytków muzealnych. Ówczesna Polska powołała do życia organizację Polski Związek Zachodni, która miała za zadanie pielęgnować i utrzymać resztki zabytków kulturalnych. Zajęty robieniem kariery i uganianiem się za spódniczkami Ciesielski nie przyjął jednak delegata Związku w Kołobrzegu. A mówiąc dokładniej, przyjął, ale uniemożliwił mu działalność, ponieważ mianował go wójtem Ustronia Morskiego. Władze Związku interweniowały w tej sprawie, ale na próżno. Polski Związek Zachodni nigdy nie zaistniał w Kołobrzegu, mieście o takich tradycjach średniowiecznych!
– Wciąż brakowało człowieka, który mógłby zająć się ratowaniem dóbr kultury ocalałych z zawieruchy wojennej.
– Na szczęście Ciesielskiego zastąpił Leonard Zarębski. Był do tej roboty wprost stworzony. Kompetentny, wykształcony pracownik przedwojennej jeszcze administracji. Zaczął urzędować w Karlinie. Niestety zgubił go jego porządny charakter. W pierwszym tygodniu urzędowania usłyszał przez okno, że jakaś kobieta wzywa pomocy na ulicy. Wyjrzał i zobaczył, że zaczepiają ją pijani Rosjanie. Kiedy przybiegł na pomoc, kobieta uciekła, a Rosjanie zajęli się nim. Powalili na ziemię, deptali, kopali. Skatowany trafił do szpitala w Białogardzie, w którym pracował m.in. ojciec Aleksandra Kwaśniewskiego. Uratowali go. Ale Kołobrzeg znów nie miał człowieka, który mógłby się zaopiekować jego zabytkami. A one, co dziwne w tak zrujnowanym mieście, przetrwały. Zabytki sakralne, rozwieziono po okolicznych kościołach, natomiast zabytki muzealne, miejskie i z magistratu Niemcy złożyli w skarbcu ratusza, gdzie spokojnie doczekały końca wojny.
Dwa kilogramy monet i obraz olejny
– Był skarbiec pełen cennych zabytków, ale w mieście wciąż nie było instytucji ani człowieka, który by się tym fachowo zaopiekował.
– W końcu podjęto decyzję o otwarciu skarbca – mówi Hieronim Kroczyński. – I tu nastąpiła katastrofa, której wszyscy dziwią się do dziś. Zabytki zostały zinwentaryzowane, ale proszę, spojrzeć, tu mam protokół – wyszczególniono je w następujący sposób: 2 kilogramy monet, 1 obraz olejny. Następnie wszystko spakowano i wywieziono do Szczecina, gdzie rozpłynęło się po muzeach. Protokół podpisali: burmistrz Brożek oraz inż. Grodecki. Nic ze zgromadzonych w skarbcu zabytków nigdy do Kołobrzegu nie wróciło. Pisałem kilka razy do dyrektora muzeum w Szczecinie, powołując się na ten protokół, ale muzea niechętnie się pozbywają swoich zbiorów. Zresztą, jak domagać się zwrotu w taki sposób opisanych przedmiotów? Jest również historia niczym z filmu przygodowego. Otóż w skarbcu spoczywał spokojnie najcenniejszy eksponat, uważany za symbol kołobrzeskiego muzeum, a mianowicie złoty naszyjnik z okresu późnej Wędrówki Ludów. W trakcie walk o miasto jeden z urzędników ratuszowych, Fritz Wachholz postanowił podjąć się misji wywiezienia go na Zachód drogą morską. Trafił do Niemiec, do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Tam będąc w strachu, że Amerykanie szabrują zabytki jak Rosjanie, zakopał go w ziemi. Po wojnie zabytek odkopano i zdeponowano w Lubece. Obecnie jest w zbiorach Pomorskiego Muzeum Krajowego w Greifswaldzie. Kolejna wielka strata, którą poniósł Kołobrzeg.
Waga na złom, obraz na strych
– Ale to chyba nie koniec pecha, który spotkał kołobrzeskie zabytki?
– Takich historii jest więcej. Przy ulicy Emilii Gierczak przetrwała nieznacznie zniszczona kamieniczka, w której w czasach niemieckich mieściło się Muzeum Mieszczańskie, a w jej piwnicy zabytki ciężkie, n a przykład żelazna waga miejska z 1680 roku. Ale co się okazało, jeszcze bardziej wartościowe w kamieniczce tej ocalało jedyne w okolicy oryginalne zagospodarowanie średniowiecznego wnętrza. Odkryć tych dokonała Zofia Krzymuska, zastępca wojewódzkiego konserwatora zabytków w Szczecinie, która zleciła remont kamieniczki, przede wszystkim dachu. Klucze trafiły do ratusza. I wie pani, co się stało? Nieznani sprawcy podpalili budynek. To nieprawda, co się czasem czyta, że kamieniczka została zniszczona w czasie wojny. Spalono ją później. W latach 60. zabrano się za odbudowę, ale już po swojemu. Wnętrza kompletnie zniszczono, a lżejsze części wagi miejskiej trafiły na złom!
Dr Kroczyński kontynuuje: – Ocalały też wnętrza ratusza, w tym specjalnie wykonane do sali posiedzeń krzesła z pulpitem. Ale któregoś dnia przyjechali jacyś mądrale, załadowali te krzesła na ciężarówki i wywieźli do obiektów rządowych. Jakich? Gdzie? Nie wiadomo. Ślad po nich zaginął. W sali ratuszowej ocalał najstarszy, pochodzący z 1640 roku obraz przedstawiający panoramę Kołobrzegu. Wisiał jeszcze za pierwszych burmistrzów, ale w końcu jakiś towarzysz dostrzegł, że napisane było na nim: Colberg i zrobił awanturę, że to… niemiecki obraz. Wynieśli go na strych, ale długo tam nie poleżał, zaginął. Pozostała tylko dość słaba fotografia tego obrazu.
Pionier polskiego muzealnictwa w Kołobrzegu
– Panie doktorze, mówiąc o ratowaniu kołobrzeskich zabytków, nie sposób nie wspomnieć o Janie Frankowskim, zwanym Dziadkiem, twórcy polskiego muzeum i polskiej biblioteki w Kołobrzegu.
– Tak, to on wydał apel o budowie i organizacji Muzeum. Odegrał wielką, bardzo pozytywną rolę w ratowaniu kołobrzeskich zabytków, ale to już było za późno. Kamieniczka zniszczona, zabytki wywiezione. Co mógł, robił. I zrobił naprawdę wiele. Na tyle, na ile pozwalała mu wiedza, a pamiętajmy, że nie był historykiem z wykształcenia. Był krajoznawcą, przewodnikiem turystycznym, wspaniałym gawędziarzem. Zdarzało mu się więc popełniać błędy. W swoim przewodniku po mieście na okładce umieścił zdjęcie antaby drzwiowej kolegiaty z orłem, który według niego jest orłem piastowskim, a to jest orzeł św. Jana Ewangelisty. Taki błąd mógł się mu zdarzyć, nie był historykiem. Co więcej znał francuski, a nie znał niemieckiego, więc nie mógł przeczytać opracowań niemieckich, w których w sposób właściwy opisano tego orła.
Tu było, tu stało
– Jakich budynków, które przetrwały wojnę, a zostały potem rozebrane, jest Panu szczególnie szkoda?
Dr Kroczyński mówi: – W przedwojennym Kołobrzegu był kościół św. Marcina, katolicki, z nabożeństwami w języku polskim. Przetrwał on wojnę, miał tylko zniszczoną wieżę. Obiekt ten, zwany kołobrzeskim Watykanem, obejmował nie tylko kościół, ale i sanatorium prowadzone przez siostry Elżbietanki śląskie, szkołę z językiem polskim, zamkniętą w czasach hitlerowskich. Słowem była to pamiątka polska w Kołobrzegu, którą należało bezwzględnie odbudować. Oczywiście, pewnie nie od razu. Ale wystarczyło, żeby wywiesić na nim tabliczkę: obiekt zabytkowy, przeznaczony do odbudowy. Tak robiono we Wrocławiu, gdzie takie tabliczki wisiały jeszcze do lat 60. Latem 1945 roku do Kołobrzegu przybył katolicki ksiądz, franciszkanin, który na siedzibę parafii wybrał jednak jedyny niezniszczony kościół przy obecnych ulicach Katedralnej i Brzozowej. Za czasów niemieckich był to kościół garnizonowy i świecka fundacja dla samotnych panien. Z kościoła św. Marcina przejęto tylko ołtarze i archiwa parafialne. Budynek, pamiątkę polską, rozebrano w 1956 roku. I wtedy narobiono hałasu, jako winnych wskazując komunistów. Tymczasem grzech zaniedbania popełnił ksiądz, który zresztą wkrótce wyjechał z Kołobrzegu z kobietą. Jedyną pozostałością po dawnych zabudowaniach świątynnych jest kamienica, w której mieści się Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej.
– A Pałac Nadbrzeżny, czyli Strandschloss? Stał do 1963 roku, podobno były przygotowane plany jego odbudowy?
– Był domem zdrojowym, typową dla miejscowości uzdrowiskowych budowlą, zaprojektowaną przez dwóch wybitnych architektów berlińskich. Przetrwał walki, był wypalony w środku, ale przepiękne i bogate zdobienia – rzeźby i dekoracje przetrwały. Jakiś osioł, bo nie da się tego inaczej określić, rozgłosił, że kołobrzeski Strandschloss był prywatną posiadłością Goeringa. Nie można było nikogo przekonać, że to nieprawda. W sopockim Grand Hotelu bywał Hitler i budynku nie rozebrano, tymczasem w Kołobrzegu Goeringa nigdy nie było, ale Pałac padł ofiarą plotki, miejskiej legendy. Pracowałem wtedy w szkole specjalnej w sanatorium „Muszelka”, budynku, który stał naprzeciwko Pałacu. Pamiętam, że nie mogłem prowadzić lekcji, kiedy wysadzano go w powietrze. Wybuchy były głośne, dzieci zestresowane, straszne to było.
– W tym miejscu mamy sanatorium „Bałtyk”, ale legenda o pałacu Goeringa funkcjonuje powszechnie do dziś. To pewnie nie jedyna legenda kołobrzeska, która Pana denerwuje.
– Co mnie najbardziej denerwuje? W Kołobrzegu przetrwała ulica z czasów lokacji miasta. Była to ulica Słowiańska. W średniowieczu jej nazwa funkcjonowała w języku łacińskim, potem w niemieckim – Wendestrasse. I proszę sobie wyobrazić, że ta Wendestrasse przetrwała wojnę, nawet Hitler nie zmienił jej nazwy. Ale przyszli Polacy i zrobili z niej Ratuszową. Dlaczego? To była nazwa historyczna, od średniowiecza, do końca wojny. Czego Hitler nie zmienił, dokonali Polacy. Kiedyś poproszono mnie, żebym poprowadził komisję ds. nazewnictwa ulic. Dobrałem sobie ludzi myślących jak ja, byliśmy pełni dobrych chęci, ale nic nie mogliśmy zrobić. Pisałem wnioski dwa razy w tej sprawie, ale nic to nie dało. Nie mamy dziś ulicy Słowiańskiej.
– A co Pan myśli o dzisiejszej architekturze kołobrzeskiej? Nie denerwuje Pana, że miasto jest zabudowywane monstrualnymi apartamentowcami? Że nie odbudowuje się, tylko rozbiera i buduje na nowo?
– Łatwiej jest rozebrać niż odbudować. Wypracowano nawet metodę: opróżnić budynek, nie zamykać go na klucz, czekać pół roku, później wezwać komisję, która orzeknie, że zdewastowany, grozi zawaleniem itp. W ten sposób Kołobrzeg stracił dużo pięknych budynków, choćby przy ulicy Rafińskiego. Ale trudno się dziwić, architekci chcą pracować, deweloperzy zarabiać…
– Panie doktorze, dokonał Pan wielkich rzeczy dla Kołobrzegu, przede wszystkim jako jego oddany kronikarz. Był Pan wielokrotnie uhonorowany najwyższymi odznaczeniami państwowymi, w 2011 r. został Pan Kołobrzeżaninem Roku. Z czego w swojej karierze jest Pan szczególnie dumny?
– Wydaje mi się, że z ponad 20 książek, które napisałem. Najbardziej mogę być dumny z „Kroniki Kołobrzegu”, która miała dwa wydania. Na pewno nie jest doskonała, myślałem nawet o trzecim wydaniu, ale na przeszkodzie stanęły spory dotyczące druku.
– A synowie? Poszli w Pana ślady? W Pana książce „Kołobrzeg. 100 widoków dawniej i dziś” tłumaczem na niemiecki jest Przemysław Kroczyński.
– Nie, nie zostali historykami. Starszy ukończył filologię romańską i germańską, pomaga mi w tłumaczeniach, młodszy jest inżynierem i buduje Kołobrzeg. Obaj, jak ja, mają Kołobrzeg we krwi.
Autorka: Kasia Madey