11 listopada tego roku byłem akurat, zupełnie przypadkowo, w Londynie, więc nie wiem, czy mam mandat do tego, żeby mówić o patriotyzmie (myślę, że mój ulubieniec, czyli poseł Grzegorz Braun, kazałby mnie chętnie za taką postawę wybatożyć), ale jednak spróbuję. Tym bardziej, że nie zamierzam pisać o pochodach, obchodach i zadymach. Nie znam się na tym i w tego rodzaju świętowaniu nie gustuję. Chciałbym za to przyjrzeć się pewnemu schematowi postępowania w obszarze mi bliskim, a mianowicie w kulturze.
Otóż, jak raczył poinformować w specjalnym komunikacie wydanym w ubiegłym roku minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński, jego resort wspiera i będzie wspierał w przyszłości produkcje filmowe, które: „(…) wypełniają białe plamy polskiej historii”. Bardzo to piękny gest ze strony ministerstwa. Pytanie tylko: w jaki sposób wypełniają? Niestety, w kiepski. Trzy tegoroczne premiery wspierane hojnie przez MKiDN okazały się artystyczną, a co za tym idzie frekwencyjną klapą. Mówię o: „Kurierze” w reż. Władysława Pasikowskiego (premiera 15 marca), „Piłsudskim” w reż. Michała Rosy (premiera 13 września) oraz „Legionach” w reż. Dariusza Gajewskiego (premiera 20 września). Niecałe pół miliona widzów na „Kurierze” (dotacja około 27 mln zł) to w zasadzie porażka. Równie słaby start miały „Piłsudski” i „Legiony”. Nie pomogły nawet sztuczne zabiegi w postaci dosłownego zarzucenia kin kopiami filmów (wszystkie trzy produkcje były grane w około 300 kinach na terenie kraju). Frekwencja nie rosła, a właściciele kin szybko połapali się, że muszą grać dla szkół i ustawili w swoich repertuarach tylko poranne pokazy. Na wieczorne projekcje po prostu nie było chętnych.
Mamy więc do czynienia z mechanizmem, który z racji wieku znam z poprzedniego, słusznie minionego ustroju. Za ogromne publiczne pieniądze robiło się gnioty, na które prawie nikt nie chciał chodzić. Wtedy uruchamiano tzw. sztuczną frekwencję: na filmy zwożono dziatwę szkolną i wojsko. A kiedy było już naprawdę źle, autokarami dojeżdżały też sanatoria. Kiedy chodziłem do ogólniaka (mieszkałem wtedy w Szczecinie) zwożono nas w ten sposób na radzieckie filmy do malutkiego kina w Domu Marynarza. Jedyne co pamiętam z tych seansów, to historię mojego kolegi, który przeżywając osobisty dramat odrzuconej miłości do niejakiej Zosi, zjadł w kinie całe opakowanie relanium i w trakcie seansu zabrało go pogotowie na sygnale.
Dlaczego tak się dzieje? Nasi, pożal się Boże, promotorzy patriotyzmu nie rozumieją bowiem jednej, prostej w gruncie rzeczy zasady: film, obojętnie – patriotyczny czy nie – musi być po prostu dobry. Artystycznie dobry. Tymczasem w głowach polityków odpowiedzialnych za wydawanie pieniędzy na produkcje filmowe wciąż zdaje się pokutować myślenie typu: dajmy całą górę pieniędzy na film o powiedzmy Piłsudskim, bo to temat ważny, a i patriotyczny wielce. Nikt zdaje się merytorycznie nie oceniać scenariusza takiego filmu, pytać czy na pewno się spodoba, jeśli jest sztuczny, z papierowymi dialogami i potwornymi dłużyznami. A że dostanie beznadziejne recenzje, bo nie da się go oglądać? A cóż nas to obchodzi? – powiadają rozdzielacze kasy. Ważne, że daliśmy kilkadziesiąt milionów na ważny, patriotyczny film. I niech zagrają puzony, odtrąbiając nasz sukces w krzewieniu patriotycznych postaw. Hura! A potem się przywiezie szkoły i wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Minister Gliński zaśnie spokojnie, dumny ze swojej postawy, twórcy filmu zerkną na konta, na których wszystko będzie się zgadzać, a kina ustawią seanse na rano i też swoje zarobią.
Gdzie są w tym wszystkim widzowie? Powiem krótko, jak Piłsudski: w d….! Oni nikogo nie obchodzą. Liczy się Wielka Patriotyczna Machina, która dzielnie pracuje ku chwale i czci naszej Ojczyzny.
I jeszcze jedno. Trzy wymienione wyżej filmy nie mają żadnych szans na zaistnienie na rynku międzynarodowym. Żadnych.
A co do mnie, to wróciłem z Londynu do Koszalina i poczułem się dobrze. Lubię Koszalin i lubię w nim mieszkać. Nie wiem, czy jest to patriotyzm, tak jak go rozumie minister Gliński i reszta… Ale na moje skromne potrzeby wystarczy.
No i mój patriotyzm jest zdecydowanie tańszy.