IMG 9173 Ludzie

Czesław Hoc: Chciałbym, żeby Polska była biało-czerwona a nie tęczowa

Lekarz endokrynolog z 40-letnim stażem i jednocześnie 20-letnim stażem w polityce. Lider listy kandydatów Prawa i Sprawiedliwości do sejmu w koszalińskim okręgu wyborczym. W rozmowie z nami mówi, że zdecydowane poglądy w kwestiach zasadniczych wcale nie utrudniają mu życia, a wręcz przeciwnie.

 

IMG_9173 (2)

– Skąd się pan wziął w polityce?

– Trochę z przypadku. Dość nieoczekiwanie, zaproponowano mi w 1998 r. start w wyborach do rady powiatu z listy komitetu Prawica Razem. W tym czasie otrzymałem odznaczenie „Zasłużony dla Kołobrzegu”, m.in. za utworzenie w Kołobrzegu jeden z pierwszych ośrodków kształcenia lekarzy rodzinnych w Polsce, za co zresztą dostałem również nagrodę ministra zdrowia. Zatem, dość łatwo uzyskałem mandat radnego, choć byłem na dalekim miejscu na liście. Byłem przewodniczącym komisji zdrowia i po czterech latach zaproponowano mi, żebym startował do sejmiku.

 

– To były czasy PO-PiS-u, czyli wspólnego startu w wyborach obu zwalczających się obecnie partii.

– W naszym okręgu „jedynką” na liście był Sławomir Nitras z Platformy, a ja na drugim miejscu jako reprezentant Prawa i Sprawiedliwości. To było wielkie wydarzenie, bo z drugiego miejsca pokonałem kandydata z PO, który nie wszedł z pierwszego. Mało tego, z całego okręgu zachodniopomorskiego nikt z PiS nie wszedł poza mną.

 

– Jakie to miało dla pana skutki?

– Po tamtych wyborach oficjalnie przedstawiono mnie panu prezesowi, bo to był sukces. Prezesa Jarosława Kaczyńskiego i jego brata śp. Lecha już znałem, bo opiekowałem się ich Mamą, kiedy leczyła się w sanatorium w Kołobrzegu. Uzyskałem wynik lepszy niż „jedynka” i na dokładkę znany lokalnie polityk z PO, wówczas asystent wojewody koszalińskiego. Ja dostałem prawie pięć tysięcy głosów, a on zdobył około trzech. Tak zaistniałem na dobre w polityce. Potem w 2004 roku były wybory do Parlamentu Europejskiego…

20170506_205656

– Europosłem pan wtedy nie został.

– Nie, ale o mało co. Do godziny 16 następnego dnia po wyborach wszystko wskazywało, że nim będę. Potem okazało się, że zabrakło nam 600 głosów na listę i mandat otrzymał kandydat PiS z okręgu pomorskiego. Ale dla mnie to był wielki sukces, bo w Kołobrzegu uzyskałem 55% poparcia, co było w krajowym rankingu jednym z najlepszych wyników w ujęciu procentowym.

 

– A ta popularność to skąd? Dlatego, że był pan zaangażowanym lekarzem?

– Myślę, że tak. Znaczenie na pewno miał też ośrodek implementowania instytucji lekarza rodzinnego. Wyszkoliłem ponad 70 lekarzy! Większość lekarzy rodzinnych z Kołobrzegu, ze Złocieńca, Połczyna Zdrój, nawet z Koszalina – to moi wychowankowie.

 

– Na początku był PO-PiS, czyli porozumienie głównych sił postsolidarnościowych. Był wspólny korzeń, ale ostatecznie nici ze współpracy.

– Do dzisiaj jest wiele osób, które chciałyby, żeby te partie były razem. Wszystko pogrzebali politycy PO, na czele z Donaldem Tuskiem. Kiedy wygraliśmy wybory w 2005 roku, to oni jednoznacznie oznajmili, że nie wejdą z nami w żaden sojusz.

 

– Rozczarowali się, bo to oni mieli wygrać?

– Byli całkowicie zaskoczeni. I zamiast przekuć to zaskoczenie w pewną pokorę i racjonalne perspektywy, to obrócili to w wielką złość, antagonizm i potem nienawiść. Wszak, ani z Samoobroną, ani LPR wówczas nie było nam „po drodze”. Zostaliśmy, niejako politycznie zmuszeni do stworzenia z nimi rząd. A potem, skrócona kadencja do dwóch lat i utrata władzy.

 

– To jak to można było inaczej rozegrać?

– Należało po wyborach 2005 r. wobec niemożności powołania rządu jeszcze raz rozpisać wybory. One by przyniosły rozstrzygnięcie.

 

– A potem było 8 lat rządów Platformy, a PiS w opozycji.

– Tak. Staliśmy się opozycją, patrzyliśmy rządzącym na ręce. Najlepszym przykładem może być moja działalność. W tym czasie zawiadomiłem NIK w kilku sprawach, a w kilku do prokuratury i CBA. Zawsze oficjalnie, otwarcie i przy kamerach. Chodziło, np. o sprawę aquaparku w Koszalinie, ochrony brzegów morskich, przepławki, budowę wiatraków, wrota sztormowe. Wiele kwestii z wystąpień pokontrolnych NIK, czy też moich zawiadomień do organów ścigania znalazło swój oddźwięk w aferze melioracyjnej, począwszy do mego zawiadomienia do NIK w kwestii naprawy murów oporowych Parsęty w 2011 roku.

 

– Pan został czterokrotnie wybrany do sejmu. W czasie czwartej kadencji zajął pan miejsce Marka Gróbarczyka i został na niepełną kadencję europarlamentarzystą. Podobno nawet wtedy przyjmował pan pacjentów jako endokrynolog. Nadal ich pan przyjmuje?

– W poniedziałki, czyli w tzw. dni poselskie, które z założenia są przeznaczone na działania poselskie w okręgu. Ja czasem żartuję, że to moja pokuta, choć nie jestem skory do grzechu. Przyjmuję po 80 pacjentów, od 6.45 do 16.00 – bez przerwy. Lekarze specjaliści przyjmują zwykle po 30 pacjentów dziennie dwa razy w tygodniu. Niektórzy mi zarzucają, że niby za szybko, ale pacjenci są zadowoleni. Mając cały zestaw badań (np. USG, komplet hormonów tarczycy, przeciwciała, biopsję, scyntygrafię, itd.) mogę naprawdę w ciągu kilku minut wszystko ocenić jako doświadczony specjalista. Ja to robię właściwie w ramach poczucia misji. Otrzymuję 500 zł miesięcznie. Szpital musi się rozliczać z NFZ, zatem, umowę o pracę spełnia wymóg wypisywania pacjentom recepty i szeregu badań specjalistycznych. I też nie jest prawdą, że muszę pracować, bo w przeciwnym razie utracę prawo wykonywania zawodu. Otóż mógłbym otworzyć prywatną praktykę specjalistyczną i ciągłość zawodowa zapewniona. W „nagrodę”, kiedyś znienacka usłyszałem – „tyle zarabia, a jeszcze mu mało”.

 

– Polityk musi mieć grubszą skórę niż zwykły człowiek.

– Wziąłem za swoje motto słowa świętego Jana Bosko: „Nie lękam się ludzi, gdy mówię prawdę, boję się Boga, gdy skłamię”. Kiedy jestem niesłusznie atakowany, niesprawiedliwie, bezzasadnie, ta dewiza „Nauczyciela Młodzieży” mnie całkowicie uspakaja. Często, w niedzielę nigdzie nie mogę wyjechać, bo w poniedziałek już od 6.45 jestem w gabinecie. A przecież mógłbym mieć wtedy dzień wolny.

 

– Odwołał się Pan do wiary, więc zapytam o „wartości chrześcijańskie” w życiu lekarza? Co to dla pana oznacza?

– Oznacza bardzo dużo. Esencją zawodu lekarza jest ochrona życia człowieka na każdym jego etapie i w każdym jego momencie. Smutno mi, gdy lekarz publicznie , w tym z mównicy sejmowej opowiada się za aborcją, eutanazją, pigułką „dzień po” dla nastolatek, czy in vitro. Choć, w kwestii in vitro, mógłbym dyskutować o ściśle egzekwowanych kryteriach możliwości zastosowania tej metody (oczywiście, po wyczerpaniu dostępnych procedur, np. naprotechnologii, po oznaczeniu AMH -hormonu antymüllerowskiego jako oceny rezerwy jajnikowej i innych badań specjalistycznych o). Z wyraźnym podkreśleniem, że pomimo iż nie akceptuję in vitro w obecnie powszechnie stosowanej metodzie , to jednak każde ludzkie życie jest pojmowane jako dar Boży i dzieci poczęte metodą in vitro mają przynależną godność i powinny być otoczone miłością. Musimy pamiętać, że lekarze składają przysięgę Hipokratesa i obecnie tzw. Deklarację Genewską (przyjęto za aktualną wersję przysięgi), w której jest napisane: „nawet pod wpływem groźby nigdy nie użyję mojej wiedzy lekarskiej niezgodnie z prawami ludzkości”. Chodzi o ochronę życia od momentu poczęcia do naturalnej śmierci. Myślę, że mogę udowodnić naukowo, bez odwoływania się do wiary, że aborcja to zawsze zło, że nie ma kompromisu między dobrem a złem.

 

– Ale jest pan zwolennikiem kompromisu aborcyjnego w Polsce?

– Raczej jego zakładnikiem. Jestem też realistą, bo wiem, że „wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”. Potrzeba stałej edukacji . Warto też pamiętać słowa Ronalda Reagana – „Zauważyłem, że wszyscy którzy popierają aborcję zdążyli się już urodzić”!

 

– Pana postawa nie jest popularna. Religijność Polaków mocno osłabła, a w naszym regionie bez wątpienia najmocniej, jeśli mierzyć to częstotliwością praktyk religijnych, a są to dane samego Kościoła. Nie żyje się tu panu trudno?

– O dziwo nie. Nikt nie ma do mnie pretensji, nikt nie zadaje mi trudnych pytań, bo każdy wie, jaki mam światopogląd. Wszyscy się przyzwyczaili. Nawet moi oponenci polityczni nie zahaczają mnie o aborcję, in vitro, eutanazję, moment poczęcia, bo wiedzą, jaki mam do tego stosunek. Mój światopogląd jest całkowity i utrwalony. Natomiast ja się dostosowuję do pewnych sytuacji: jako lekarz będę zawsze czynił tak, jak mówi mój światopogląd, jednak jako polityk pewne sprawy muszę ogarnąć inaczej.

20170819_182652_2 (2)

 

– Już się pan w polityce otrzaskał nieźle. Stąd moje pytanie: czego nauczył się pan w europarlamencie? Co panu dała możliwość spojrzenia z innej perspektywy na politykę krajową?

– Utwierdziłem się w przekonaniu, że polskość to sacrum. Dla mnie tradycja, kultura, tożsamość narodowa, chlubna historia – to wartości stałe i ponadczasowe! To, co mnie uderzyło w Europie to to, że wielu polskich eurodeputowanych nie czuje polskości i niestety „kala własne gniazdo”. Frans Timmermanns i jego akolici to dla mnie niezrozumiały dramat. Chciałbym, żeby Polska była biało-czerwona, oparta na wartościach, a nie tęczowa. Chciałbym, żeby na tych wartościach budować siłę Polski w Europie a nie na tęczowym obrazie, podpowiedziach Timmermannsa, gdzie antywartości zwyciężają. Chciałbym Europy państw narodowych, a nie superpaństwa zdominowanego przez Niemcy i Francję. A tę dominację widać wyraźnie w Parlamencie Europejskim. Jest on tak naprawdę pewną fasadą, rządzi Komisja Europejska i Rada Europejska.

 

– Sprawczość Komisji jest dużo wyższa niż Parlamentu, mimo że jej skład nie pochodzi z wyboru.

– Obraz Bruegla Starszego „Wieża Babel” mówi o wyniosłości, pysze człowieka, która doprowadziła do ruiny. Tak samo wydaje się, że jeśli Europa będzie zmierzała ku antywartościom, ku neoliberalnej wizji superpaństwa, to też skończy źle. To będzie nicość polityczna i gospodarcza. Myślę, że Europa dojdzie do ściany, już właściwie do niej dochodzi. Dlatego do głosu dochodzą takie państwa jak Polska. Naprawdę Polska zaczyna się liczyć w Europie, bo ma bardzo silny fundament wartości. Będzie wolności narodów chorąży! To, że oni budują na ruchomych piaskach, to spowoduje, że wszystko prędzej lub później się zawali. My budujemy swoją przyszłość w Europie na twardych fundamentach wartości uniwersalnych, ale zakorzenionych w chrześcijaństwie. Już dziś wokół Polski, jak wokół światła, skupia się coraz więcej państw, bo widzą, że tu jest siła i tu jest przyszłość.

 

– Ale jednocześnie w Polsce liczba osób deklarujących wiarę i przywiązanie do chrześcijaństwa maleje. Czy nie ma w tym paradoksu?

– Tu bym polemizował. Rzeczywiście, liczby są takie, jakie są. Ale jak chodzę na msze święte to obserwuję wyraźnie większą liczbę osób przyjmujących komunię świętą. W naszej bazylice mniejszej w Kołobrzegu, widzę, że na każdej mszy jest ona przepełniona. Im bardziej atakuje się Kościół, tym mocniejsza jest postawa ludzi, którzy swą obecnością dają świadectwo swojego przywiązania do Kościoła. To też jest we Francji, powstają tam różne wspólnoty, np. świętego Jana, odbudowuje się to chrześcijaństwo od biblijnej strony, od małych świadomych wspólnot. No, ale tam to rzeczywiście jest pustka, zniknęły konfesjonały. Proszę zwrócić uwagę na to, że w Parlamencie Europejskim nie ma żadnej kaplicy, jest tylko dom swobodnej myśli lub inaczej dom modlitwy.

 

– Taka świecka świątynia.

– Jak tam kiedyś wchodziliśmy, to sprzątali akurat „atrybuty” innych wiar. Zaraz wchodzimy my, bo przyjechał ksiądz z misji… Nie wiem, kto był po nas. W Parlamencie Europejskim raczej wykorzenia się wiarę w ogóle, a na pewno wartości chrześcijańskie.

 

– Jest temat, który ostatnio wywołał sam zainteresowany. Jarosław Kaczyński mówił w jednym z wywiadów, że czekają go dwie operacje. Pomaga mu pan jako lekarz? Czy wasza znajomość wychodzi poza relację lekarz-pacjent?

– Mam to szczęście i autentyczny zaszczyt, ponieważ uważam, że z prezesem jesteśmy zaprzyjaźnieni. A jeśli chodzi o zdrowie, to pan prezes się bardzo dobrze czuje…

 

– To po co te operacje?

– To tylko sprawa kolana. Wszystko bierze się z wytężonej pracy i braku czasu na rehabilitację. Gdyby od początku pan prezes poddał się pewnym zabiegom rehabilitacyjnym, zapewne nie byłoby takiej potrzeby.

 

– Kiedy jeszcze żył pan Lech Kaczyński, to bracia przyjeżdżali na wywczas do leśnika pod Sławnem…

– Teraz pan prezes też przyjeżdża! Uwielbia przyrodę i walory krajobrazowe w zachodniopomorskim. Zapewne pamiętamy, gdy zamiar posadowienia pierwszej elektrowni jądrowej w Gąskach skwitował „to niemądry pomysł”.

 

– Początkowo nie było pana na liście kandydatów do sejmu. Potem wskoczył Pan na „jedynkę” i przesunął o jedną pozycję Pawła Szefernakera. Co tu się stało? Został Pan znowu przywołany jako Wunderwaffe?

– Raczej, nic z „cudownej broni”. Chciałem wybrać „drogę refleksji i zadumy”. Zaproponowałem, że pójdę do senatu wcale nie będąc pewnym, że wygram, bo nasz teren jest dla PiS trudny, a z okręgu wchodzi tylko jedna osoba. Początkowo była na taki mój ruch szybka zgoda, ale potem zaczęły się analizy. Uznaliśmy, że muszę być jedynką na liście do sejmu, bo musimy wzmocnić listę i zawalczyć o co najmniej cztery mandaty. Gdyby zabrakło mnie, to byłoby o nie trudniej…

 

– Jak patrzy się na listę PiS, to można wywnioskować, że zadaniem Pawła Szefernakera jest zbierać głosy w Koszalinie, Małgorzaty Golińskiej w Szczecinku… Brakowało ekwiwalentu kołobrzeskiego?

– Nawet nie chodziło o ekwiwalent kołobrzeski. Chodziło o osoby, które dają efekt wzmocnienia, przyciągania. Pan prezes porozmawiał ze mną bardzo długo i szczerze. Przeważył argument, że trzeba wzmacniać się, bo to jest trudny teren i okręg. Jesteśmy pełni pokory, ale chcemy wygrać, po to ta mobilizacja i zmiana. Potem stanął tu na jedynce listy konkurencyjnej pan poseł Nitras, to tym bardziej było zrozumiałe moje startowanie, bo już raz ze mną przegrał (śmiech).

53696665_2140953352640215_2504822345751855104_n

– Mówi pan o zdobyciu czterech z ośmiu mandatów. To bardzo ambitny cel…

– Ja bym sobie życzył, żeby w starciu z Koalicją Obywatelską było 5 do 3 dla nas!

 

– Tendencje sondażowe dla PiS w skali kraju są pozytywne, ale chyba nie aż tak… Jakie są według Pana trzy najważniejsze sprawy do załatwienia przez PiS w tej drugiej kadencji?

– Nie będę oryginalny: służba zdrowia, czyli stopniowe zwiększanie nakładów do poziomu 6 procent PKB do 2024 roku przy jednoczesnym uszczelnieniu i uporządkowaniu systemu. Już mamy prawie 5 procent PKB przeznaczone na ochronę zdrowia, choć ja uważam, że to wciąż za mało. Potrzeby rosną. Po pierwsze rolę gra demografia. Średnia długość życia rośnie, a więc będą coraz większe potrzeby w zakresie opieki geriatrycznej. Po drugie – wdrażanie osiągnięć medycznych jest bardzo kosztowne. Pracuję jako lekarz już 40 lat i gdybym napisał książkę o tym, jak leczyło się 40 lat temu i jak leczy się teraz, to byłby to bestseller.

 

– Naprawdę?

– To nawet nie niebo a ziemia, a kosmiczna różnica w wielu obszarach. Na przykład w przypadku endoprotezy stawu biodrowego nie ma już granicy wieku, ostatnio z powodzeniem operowano w naszym szpitalu 96-latkę. Nie ma też granicy wieku przy dializach. Kiedy 40 lat temu zaczynałem pracę, to 26-latek umierał na nefropatię cukrzycową, bo nikt nie wiedział o dializoterapii. Kiedyś umierało ok. 50 % pacjentów w ostrym zawale serca, dziś tylko dwóch na stu. To jest piękne, że w dzisiejszej medycynie nie ma już bariery wieku. Przecież wszczepiamy soczewki nawet stulatkom, podobnie rozruszniki serca. To piękne zdobycze współczesnego świata, ale to kosztuje.

 

– A onkologia? Mówi się, że nie mamy nowoczesnych terapii onkologicznych.

– Z całą stanowczością temu zaprzeczę, bo mamy takie terapie jak na całym świecie! Nie mamy wczesnej wykrywalności i to jest niestety prawda. Na Zachodzie rak piersi rozpoznawany jest w początkowym stadium (łatwy do wyleczenia), a najczęściej wykrywają same kobiety w samobadaniu. W Polsce, najczęściej w badaniu mammografia czy USG, z reguły dość późno. Podobnie, badanie cytologiczne w raku macicy, czy PSA w raku prostaty, itd. Tak więc edukacja jest niemniej ważna niż aparatura diagnostyczna i nowoczesne terapie.

 

– O zdrowiu może pan mówić bez końca, ale proszę powiedzieć, jakie są inne ważne zadania na najbliższy czas?

– Drugie to oczywiście infrastruktura transportowa, nie tylko drogowa, ale i kolejowa, bo nie ma rozwoju bez szybkiego i bezpiecznego dojazdu. Trzecie wielkie wyzwanie to ekologia i ochrona środowiska, bo to jest bardzo ważne dla perspektywy pokoleniowej. Tych ważnych zadań jest tak naprawdę długa lista, w tym, rolnictwo i polska zdrowa żywność, bez GMO. Są również bardzo ważne kwestie, jak dalsza reforma wymiaru sprawiedliwości, bo nadal jest przeświadczenie, że do sądu idzie się po wyrok a nie po sprawiedliwość. Wszyscy żądają wymiaru sprawiedliwości rzetelnego, uczciwego i sprawiedliwego. Dalej, to gospodarka morska i rybołówstwo. Zajmowałem się tymi kwestiami i w Parlamencie Europejskim, i w sejmie.

 

– Z jakim skutkiem?

– Myślę, że mogę mieć satysfakcję, którą dzielę z Markiem Gróbarczykiem, że udało się nam ocalić Polską Żeglugę Bałtycką i że jej centrala jest wciąż w Kołobrzegu. Bez naszych starań, jeszcze w poprzedniej kadencji, firma poszłaby pod młotek za grosze. Robiliśmy wszystko, żeby wydłużyć procedury i żeby do sprzedaży nie doszło przed wygranymi przez Prawo i Sprawiedliwość wyborami. Udało się. Firma przetrwała i się rozwija.

 

– Ale rybołówstwo bałtyckie leży na łopatkach.

– Rybołówstwo bałtyckie jest rzeczywiście w bardzo złej sytuacji. Komisja Europejska zawaliła i zaczynają się bardzo nerwowe kroki, łącznie z zakazem łowienia dorsza. Myślę jednak, że system rekompensat i zadośćuczynienia pozwoli rybakom przeżyć trudny okres. Bez odbudowy odpowiedniej liczebności dorsza w Bałtyku będzie tragedia, dlatego staramy się pomagać rybakom komercyjnym i tym, którzy przestawili się na usługi turystyczne i wędkarstwo morskie. Jestem dobrej myśli.

 

Materiał wyborczy KW Prawo i Sprawiedliwość