IMG 8110 Ludzie
Fot. Karol Kacperski

Mirosław Hermaszewski: zaprzedałem duszę lotnictwu

Jest pewien, że we wszechświecie nie jesteśmy sami, że gdzieś w odległych galaktykach rozwinęły się różne formy życia. Jest też pewien, że tym życiem steruje Bóg. On sam swoje życie bardzo ceni i pielęgnuje, bo niewiele brakowało, a straciłby je będąc jeszcze niemowlakiem. Cudem ocalał z rzezi wołyńskiej po to, by sięgnąć gwiazd w dosłownym znaczeniu. Mirosław Hermaszewski, pierwszy i jedyny Polak w kosmosie.

 
4– Bez lotnictwa nie byłoby lotu w kosmos.

– To prawda. Lotnictwem zainteresowałem się dzięki mojemu dużo starszemu bratu. Władek był absolwentem Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie, pilotem wojskowym I klasy, spędził w powietrzu 5000 godzin, w tym ponad 3500 na samolotach odrzutowych i ponaddźwiękowych. Zaczynałem klasycznie, od szybowców w Aeroklubie Wrocławskim. To był chyba rok 1960. Cały czas się szkoliłem, zrobiłem m.in. kurs akrobacji szybowcowej, potem nauczyłem się latać na samolotach typu CSS-13. To były polskie samoloty wielozadaniowe, wykorzystywane między innymi przez wojsko, straż graniczną, czy też do celów rolniczych. Lotnictwo mnie pochłonęło, to była niewyobrażalna wolność. Wstąpiłem do Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Tam zdobyłem kwalifikacje pilota myśliwskiego trzeciej klasy na samolocie odrzutowym MiG-15. Szkołę ukończyłem w stopniu podporucznika, uzyskując przydział do 62. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Poznaniu, gdzie uzyskałem uprawnienia pilota pierwszej klasy i opanowałem pilotaż samolotów ponaddźwiękowych MiG-21. Potem były studia w Akademii Sztabu Generalnego w Warszawie, które ukończyłem z wyróżnieniem. Cały czas też służyłem w Wojskach Obrony Powietrznej Kraju.

 

– Służył Pan między innymi na Wybrzeżu…

– Przez półtora roku byłem dowódcą eskadry 28. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Redzikowie. Tam szkoliłem młodych pilotów, którzy latali na samolotach poddźwiękowych i przygotowywali się do przejścia na nowoczesne wtedy samoloty ponaddźwiękowe typu MIG-21. Dobrze się wywiązałem ze swojego zadania i trafiłem do Gdyni jako zastępca dowódcy 34. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. To było bardzo wysokie stanowisko i wielka odpowiedzialność, szerokie wody, dosłownie i metaforycznie. Po starcie podwozie chowaliśmy już nad wodą. Uwielbiałem oglądać morze z powietrza. Niewiele miałem czasu, aby poznać Trójmiasto. Byliśmy skoszarowani w Babich Dołach, wyjście na miasto wymagało szeregu formalności, wszak wtedy byliśmy w ciągłej gotowości bojowej, takie to były czasy. Ten pułk to była dla mnie niesamowita szkoła życia. To był pułk z prawdziwego zdarzenia, sztuka latania była tam na bardzo wysokim poziomie, a my byliśmy tam przygotowywani do wojny, musieliśmy umieć dużo więcej niż mówiły oficjalne wytyczne. Dzisiaj każdy się boi wychylić poza sztywne przepisy, nikt się nie odważy przekroczyć dozwolonej prędkości, zrobić niezaplanowany manewr, itd. My wtedy ćwiczyliśmy manewry pozaregulaminowe, symulowaliśmy warunki bojowe. Każdy z tych pilotów miał to „coś”. A jeśli nie miał, to mógł iść do LOT-u. W moim pułku była elita polskiego lotnictwa wojskowego. Potem byłem jeszcze dowódcą 11. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego we Wrocławiu i z tego stanowiska trafiłem do grupy kandydatów na kosmonautów.

 

11111

 

– Mówi Pan, że byliście wtedy w ciągłej gotowości bojowej. Czuł Pan, że zagrożenie wojną jest realne?

– Oczywiście. To wynikało nie tylko z czasów, w których żyliśmy i sytuacji geopolitycznej, ale też z natury lotnika wojskowego. To były niespokojne czasy i każdy pilot wojskowy gotowość do walki, do poświęcenia życia za ojczyznę i rodaków musiał mieć we krwi. Wtedy nie latało się w pogoni za sukcesami, za awansami, czy też tylko i wyłącznie dla czystej przyjemności. W głowie cały czas była gotowość do walki i myślenie kategoriami bojowymi, jak ochronić ludzi na ziemi w przypadku realnego ataku. Troska o Polskę, o Polaków przede wszystkim. To był głęboko zakorzeniony patriotyzm. Dzisiaj niestety polski patriotyzm został wypaczony, Polak Polakowi wilkiem. Ludzie myślą tylko o sobie, nie o innych. Pojęcie ojczyzny się zdewaluowało. Bardzo mnie to boli.

 

– Zdarza się Panu jeszcze usiąść za sterami i wzbić się w powietrze?

– Wie Pan, ja zaprzedałem duszę lotnictwu. Jak słyszę dźwięk samolotu to mimowolnie odwracam głowę i patrzę gdzie on tam się poniewiera po tym niebie. Oczywiście, nie latam już na samolotach bojowych, ale szybowce i małe samoloty jak najbardziej. Ostatnio latałem na JAK-u 18. Bardzo fajny samolocik, można na nim robić ciekawe akrobacje, notabene Jurij Gagarin się na nim kształcił.

 

IMG_8110

 

– Zapisał Pan piękną kartę w historii polskiego lotnictwa, ale gdy mówi się Hermaszewski, wszyscy myślą o kosmosie. Nigdy nie czuł się Pan z tym dziwnie, że tak mało się mówi o Pana karierze lotnika?

– Nie, traktowałem to jako naturalną kolej rzeczy. Lot w kosmos zawsze rozpala wyobraźnię, tym bardziej, że do tej pory jestem jedynym polskim kosmonautą. Tymczasem lotników było, jest i będzie wielu, w tym wielu dużo lepszych ode mnie. Kosmos dał mi miejsce w historii, sławę, popularność, której w szczytowym momencie nienawidziłem.

 

– Pana droga w kosmos zaczęła się w Lipnikach na Wołyniu…

– To była nieduża wieś zamieszkiwana przez Polaków i Ukraińców. Żyliśmy w przyjaźni, symbiozie, razem obchodziliśmy święta, polskie i ukraińskie dzieci chodziły razem do szkół, bawiły się razem. Mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Nie potrafię zrozumieć, jak łatwo można zatruć duszę i umysł człowieka, by nagle z największego przyjaciela stał się największym wrogiem, gotowym zabić i zbezcześcić. Rzeź wołyńska była precyzyjnie zaplanowanym ludobójstwem. Zginęło około 100 tysięcy Polaków, okrucieństwo było nie do opisania. Brutalne gwałty, cięcie piłami, odrąbywanie kończyn, wbijanie gwoździ w głowę, owijanie w słomę i podpalanie, rozpruwanie brzuchów ciężarnych kobiet… Najgorsze jest to, że przez wiele lat o tym ludobójstwie nie można było głośno mówić.

 

IMG_8085– Pan cudem uniknął śmierci.

– Miałem półtora roku, gdy na naszą wieś napadły oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii. Tej nocy zginęło 182 mieszkańców Lipnik, w tym 18 członków mojej rodziny. Ja cudem przeżyłem. Tata wybiegł z karabinem bronić wsi, a mama wzięła mnie na ręce i zaczęła uciekać. Dostała postrzał w głowę, na szczęście kula otarła się tylko o skroń. Mama padła nieprzytomna, a ja poleciałem w krzaki. Banderowiec pomyślał, że mama nie żyje, nie zauważył też mnie. Gdy mama się ocknęła, zaczęła uciekać, dobiegła do sąsiedniej wioski, gdzie opatrzono jej rany. Chciała wracać i mnie szukać, ale siłą ją zatrzymano, bo to oznaczałoby pewną śmierć. Rano tata i brat Władek znaleźli mnie leżącego w śniegu, zawiniętego w koc. Ponoć ledwo żyłem. Odratowali mnie. To było w marcu 1943 roku. Ojciec zginął kilka miesięcy później. Dostał postrzał w klatkę piersiową wracając z prac w polu. Zmarł w szpitalu. Ciężar opieki i utrzymania siedmiorga dzieci spadł na mamę. W czerwcu 1945 roku moja rodzina została wysiedlona z Kresów. Trafiliśmy na Dolny Śląsk, do Wołowa niedaleko Wrocławia.

 

– Czy kiedykolwiek w tych niezwykle trudnych czasach, myślał Pan, że może tyle osiągnąć, wręcz sięgnąć gwiazd?

– Nigdy. To były czasy, gdy żyło się dniem dzisiejszym, człowiek zastanawiał się jak przeżyć, a nie jak się rozwijać, czy jak gonić marzenia. Te marzenia były bardzo przyziemne, kształtowane przez prozę życia i rzeź wołyńską, która naznaczyła moją rodzinę. Wtedy, gdy patrzyło się w rozgwieżdżone niebo myślało się raczej o tym, dlaczego Bóg pozwala na takie okrucieństwa. Dzisiaj ludzie patrzą w niebo, marzą o tym, by go sięgnąć, a niektórzy nawet są gotowi zapłacić wiele milionów dolarów za możliwość turystycznego lotu w kosmos. Nie wiem, czy gdyby mojej rodziny nie przesiedlono na Dolny Śląsk, odkryłbym lotnictwo? Może tak, może nie, może byłoby to co innego? Wiem na pewno, że gdy Gagarin poleciał w kosmos, to marzyłem o tym, żeby zobaczyć na żywo kosmonautę.

 

– W 1976 roku trafił Pan do grupy kandydatów na kosmonautów w ramach międzynarodowego programu Interkosmos. Zastanawiał się Pan kiedyś dlaczego wybrali akurat Pana?

– Zawsze wymagałem wiele od samego siebie, nigdy nie odpuszczałem. Wśród kryteriów, które były brane pod uwagę były m.in. szczególne predyspozycje psychiczne, wyjątkowa odporność na stres, wysoka tolerancja na niedotlenienie i przyśpieszenia. Na początku było kilkuset kandydatów, w finałowej selekcji zostało nas czterech. Rozpoczęliśmy szkolenie w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą. Tam testowano granice ludzkich możliwości, byliśmy królikami doświadczalnymi. Testowano nas non stop, dzień i noc, przez trzy tygodnie. Robili z nami wszystko, za błędy nas karano, np. niedotlenieniem. Doprowadzali do utraty przytomności, razili prądem. Zamiast tlenu podawali azot. Sprawdzano nasze reakcje w warunkach maksymalnego przeciążenia. Siadaliśmy w fotelu w niedużej kapsule, którą rozpędzano do 270 km/h, a w środku ośmiokrotność siły ziemskiego przyciągania. Czujniki podłączone do ciała przez cały czas rejestrowały parametry organizmu, ale najważniejsze to nie stracić przytomności. Regularnie poddawano nas próbom w komorze niskich ciśnień, na różnego rodzaju huśtawkach, czy na kole reńskim, które umożliwia wykonywanie obrotów wokół osi przechodzącej przez połowę sylwetki ćwiczącego.

 

– Od razu powiedziano Wam, że chodzi o lot w kosmos?

– Absolutnie nie. Kosmos był wtedy tematem pionierskim, a w naszym kraju wręcz nieznanym. Przez pierwsze dwa miesiące byliśmy przekonani, że chodzi o nowy typ samolotu. Dopiero na finiszu przygotowań, gdy zostało nas zaledwie 16, dowiedzieliśmy się, że chodzi o lot w kosmos. Ostatecznie wybrano mnie, choć nasza czwórka była bardzo wyrównana. W kosmos poleciałem jako inżynier pokładowy statku Sojuz 30, a dowódcą był Rosjanin Piotr Klimuk, który do tej pory był już dwa razy w kosmosie. Nasza misja trwała od 27 czerwca do 5 lipca 1978. Byliśmy perfekcyjnie przygotowani, do tego stopnia, że gdyby mój dowódca zasłabł, to ja musiałem znać osiem sposobów awaryjnego sprowadzenia statku na ziemię. Ale podczas takiego lotu wszystko może pójść nie tak – technika, człowiek, uderzenie meteorytu…

 

IMG_8148

 

– Podczas Pana lotu wszystko przebiegało zgodnie z planem i procedurami?

– Raczej tak. Mieliśmy co prawda awarię elektroniki, która mogła utrudnić połączenie naszego statku ze stacją orbitalną, ale naprawiłem to po polsku – pieprznąłem jak w stary telewizor i zaczęło działać. Rok później w kosmos na Sojuzie 33 poleciał Bułgar. Jego statek miał się połączyć ze stacją orbitalną Salut 6. Podczas operacji zbliżania Sojuza do stacji okazało się, że prędkość statku jest wyższa niż dopuszczalna. Przyczyną była awaria głównego silnik statku kosmicznego, co wykluczało możliwość przycumowania do Saluta. Lądowanie przy użyciu silnika rezerwowego również obfitowało w szereg awaryjnych sytuacji i w efekcie statek został sprowadzony na ziemię w tak zwanym trybie balistycznym. Oznacza to, że od tej pory rakieta z astronautami działa jak pocisk. Wznosi się jeszcze na kolejne 100 km, po czym ostro opada na powierzchnię planety. Dla załogi oznacza to dramatyczny wzrost przeciążeń i ogromne temperatury wytwarzane wskutek szybkiego i stromego ponownego wejścia w atmosferę. Na szczęście udało się szczęśliwie wylądować, a kosmonauci wyszli z tej opresji cało. Z kolei Aleksiej Leonow, pierwszy człowiek, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną, opowiadał mi, że cudem uniknął śmierci, gdy powracając z kosmicznego spaceru, nie mógł się zmieścić do śluzy z powodu powiększenia się objętości skafandra w warunkach próżni kosmicznej. Potem były jeszcze problemy z lądowaniem, statek osiadł w trudno dostępnych rejonach tajgi za Uralem, a załoga przez trzy dni czekała na ratunek w ekstremalnie niskich temperaturach, paląc ogniska i odganiając wygłodzone wilki.

 

– Bał się Pan, gdy nadeszła godzina zero?

– Tak. Miałem świadomość, że robię coś pionierskiego. Ale też miałem świadomość, że byłem bardzo dobrze przygotowany. Sam start przeżyłem dość spokojnie, tętno miałem ponoć niższe niż doświadczony Klimuk. Barierę dźwięku przekroczyliśmy na wysokości 12,5 kilometra. Bardzo chciałem zobaczyć, jak wygląda Ziemia, ale nie mogłem się nawet ruszyć, nogi mamy w górze, głowę w dole, a za iluminatorem czerń kosmosu. Gdy weszliśmy na orbitę pojawiło się uczucie lekkości i w końcu mogłem spojrzeć na naszą planetę z kosmicznej perspektywy.

 

– Jak wygląda Ziemia z kosmosu?

– Niesamowite uczucie. Tyle kolorów, tyle gwiazdozbiorów, których nie byłem w stanie rozpoznać, przestrzeń przeogromna. Zjawisko wschodu Słońca oczarowuje. Jest niezwykłe i fantastyczne, kojarzy się z narodzinami Nowego. Niezwykłe jest także to, że można je przeżywać aż 16 razy w ciągu doby. Wrażenie to wzbogaca uczucie nieważkości i świadomość ogromnej prędkości. Weszliśmy na oświetloną część orbity, a na Ziemi panowała jeszcze głęboka noc. Słońce powoli wznosiło się, oświetlając stopniowo Ziemię. Znikała czerń, szarość bladła, pojawiała się biel chmur i błękit powierzchni planety, rozkoszowaliśmy się niezwykłym, wspaniałym widokiem. Znalazłem się w innym, nieznanym mi wymiarze.

 

– W kosmosie spędził Pan osiem dni. Jakie były zadania Waszej załogi?

– W trakcie misji 126 razy okrążyliśmy Ziemię. Każde okrążenie trwało 90 minut. W czasie 18. okrążenia połączyliśmy się ze stacją orbitalną Salut 6. Prowadziliśmy eksperymenty medyczno-biologiczne, geofizyczne i technologiczne, obserwowaliśmy Ziemię i badaliśmy zjawisko zorzy polarnej. Badaliśmy między innymi odczucia smakowe w nieważkości, zmiany tętna kosmonautów w różnych fazach lotu, czy proces wymiany ciepła organizmu z otoczeniem w warunkach braku ciążenia.

 

IMG_8080 (2)– Jak zachowuje się organizm w stanie nieważkości?

– Wszystko jest inne. Błędnik szaleje, każdy ruch trudno wyhamować, do tego nudności, bóle głowy, wnętrzności wędrują po całym ciele, krew z dolnych partii ciała przepływa do głowy, ma się wrażenie, że głowa wypełnia całą kabinę. Twarz puchnie, mogą wystąpić zaburzenia widzenia, mdłości, ciało niemiłosiernie ciąży, bolą wszystkie mięśnie i stawy. Przede wszystkim wyostrzają się zmysły.

 

– Często przy kolejnych misjach kosmicznych używa się określenia „podbój kosmosu”. Czy faktycznie możemy dzisiaj mówić o podboju? Jak to wygląda z perspektywy człowieka, który w tym kosmosie był?

– Nie lubię tego propagandowego określenia. To, co osiągnęliśmy do tej pory, jest raczej jak wyjście z domu na podwórko, pod blok. Do Księżyca jest 360 000 km. W warunkach kosmicznych to zaledwie spacerek. Dość powiedzieć, że Droga Mleczna, galaktyka, w której znajduje się Układ Słoneczny z planetą Ziemia, zawiera około 400 miliardów gwiazd. Szacuje się, że w widzialnym Wszechświecie istnieje 350 miliardów dużych galaktyk. O jakim więc podboju kosmosu my mówimy? Gdzie my jesteśmy w tym Wszechświecie? I kim jesteśmy? Kto stworzył tę przestrzeń, którą trudno objąć umysłem. Kto tym kieruje?

 

– No właśnie, czy kosmonauta myśli o tym, czy w tym Wszechświecie jesteśmy sami?

– Oczywiście, że takie refleksje się pojawiają. Przy takiej ilości galaktyk, układów podobnych do naszego, nie wydaje się możliwym, aby gdzieś indziej nie wykształciło się życie. Pytanie, w jakiej formie? Jak się rozwinęło? Jest też inna strona medalu. A jeśli to Pan Bóg to życie stworzył? Myśli Pan, że wybrał tylko Ziemię i pominął inne planety? Filozoficznie to nam się nie mieści w głowie, ale często jak patrzę sobie w rozgwieżdżone niebo to mam wrażenie, że ktoś z góry mnie podgląda. Wierzę, że życie na pewno gdzieś jest.

 

– Skoro wspomina Pan o Bogu…

– Nie znam nikogo, kto poleciał wierzący, a wrócił niewierzący. Odwrotnie już tak.

 

– Dlaczego wyobraźnię ludzi, naukowców tak bardzo rozpala Mars?

– Myślę, że to efekt propagandy, popkultury. Bardzo bym chciał dożyć chwili, w której człowiek postawi nogę na Marsie, ale moim zdaniem nie mamy tam czego szukać, prędzej już przydatny ludziom będzie Księżyc. Na Księżycu znajdują się olbrzymie pokłady helu-3. To niezwykle rzadki na Ziemi izotop helu, który mógłby rozwiązać problemy energetyczne na Ziemi. Jest on 14 razy wydajniejszy w produkcji energii od ropy i nie pozostawia dwutlenku węgla ani odpadów radioaktywnych. Amerykańska Agencja Kosmiczna (NASA) opracowała już koncepcję wydobycia helu-3 z powierzchni Księżyca, w ten wyścig włączają się Chiny i Indie. Oczywiście, droga do tego jest jeszcze daleka, ale w przyszłości być może będzie to możliwe na masową skalę. Księżyc jest też doskonałym miejscem na stworzenie bazy naukowej do badania dalekiego kosmosu. Są też koncepcje budowy elektrowni fotowoltaicznej na Księżycu. Transport wytwarzanej energii na ziemię odbywałby się za pomocą laserów lub transmisji mikrofalowej.

 

– Problemem pozostaje czas dotarcia do Księżyca, czy Marsa oraz ochrona przed promieniowaniem kosmicznym.

– Przy obecnych technologiach te problemy są nie do pokonania. Nawet, gdybyśmy pokonali barierę światła, to co dalej? Nikt tego nie wie. Problemem promieniowania kosmicznego wydaje się bardziej prawdopodobny do rozwiązania niż czas dotarcia do odległych obiektów w kosmosie.
– Wspominał Pan Aleksieja Leonowa, pierwszego człowieka, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną. O takim spacerze marzy każdy kosmonauta. Pan takiego spaceru nie wykonał. Nie korciło Pana? Nie było możliwości?

– Korciło i korci, ale nie było możliwości. Często mi się to śni. Wchodzę do przedziału przejściowego, zamykam luki żeby mnie nikt nie widział, nabieram powietrza, otwieram drzwi i… się budzę.

 

– Po powrocie na Ziemię Pana życie się mocno zmieniło…

– Zaczęły się wywiady, wizyty w zakładach pracy, w szkołach, spotkania z notablami. Stałem się rozpoznawalny, wręcz sławny. Strasznie mnie to męczyło, ale traktowałem to jako swój obowiązek, jak dług do spłacenia wobec ojczyzny. Szybko przyszło opamiętanie, nie chciałem tej popularności, chciałem znowu latać, szkolić pilotów. Ale mi nie pozwolono, z obawy o moje życie. Zaprotestowałem jednak i zagroziłem, że nie przyjmę stanowiska szefa Szkoły Orląt w Dęblinie, jeśli nie dostanę zgody na latanie. Na urlopach też nie miałem życia, nie mogłem spokojnie poleżeć na plaży, czy przejść ulicą. Kupiłem więc przyczepę kempingową, która dawała trochę prywatności. Pozwolono mi ją postawić w Darłówku na terenie jednostki lotniczej. Jeździłem tam przez kilkanaście lat. Dzisiaj też lubię wypoczywać nad polskim morzem, mam domek w uroczej miejscowości między Koszalinem a Kołobrzegiem, tam się zaszywam, uciekam od świata, łapię morską bryzę, a nocami patrzę w gwiazdy.

IMG_8134


MIROSŁAW HERMASZEWSKI – pilot wojskowy, pierwszy Polak – kosmonauta. Obecnie generał brygady w stanie spoczynku. Zaczął latać w 1960 na szybowcach w Aeroklubie Wrocławskim, a później na samolotach na lotnisku w Grudziądzu. W 1961 wstąpił do Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Ukończył z wyróżnieniem Akademię Sztabu Generalnego w Warszawie. W latach 1964-1978 służył w wojskach obrony powietrznej kraju, jako dowódca eskadry w Słupsku, zastępca dowódcy pułku w Gdyni oraz dowódca 11. pułku myśliwców we Wrocławiu. W 1978 został wyłoniony z grona kilkuset polskich pilotów jako kandydat do lotu kosmicznego w ramach międzynarodowego programu Interkosmos, utworzonego przez ZSRR. 27 czerwca 1978 wystartował z kosmodromu Bajkonur na statku Sojuz 30 pod dowództwem kosmonauty radzieckiego, pułkownika Piotra Klimuka. Po dwóch dniach załoga połączyła się ze stacją orbitalną SALUT-6, gdzie wykonano program badawczy. Lot trwał 7 dni, 22 godziny, 2 minuty i 59 sekund. Lądowanie nastąpiło 5 lipca w stepach Kazachstanu. Dokonano 126 okrążeń Ziemi, a przy okazji ustanowiono kilka rekordów Polski, zatwierdzonych przez Międzynarodową Federację Lotniczą. Jest członkiem Komitetu Wykonawczego Stowarzyszenia Kosmonautów i Astronautów Świata.