Wietnamczycy są dziwni. Budują drapacze chmur, ale wolą siedzieć na ulicy na swych małych plastikowych krzesełkach. Jeżdżą jak szaleni, ale nie powodują wypadków. Jedzą dużo, ale nie tyją. Wycierpieli tak wiele podczas wojen, ale są pogodni.
Kiedy wysiadałam na lotnisku w Hanoi, wiedziałam z grubsza czego mogę się spodziewać. A i tak Wietnam mnie zaskoczył. Czym? Przede wszystkim kontrastem tradycji i nowoczesności. Ten socjalistyczny kraj, ma socjalizm tylko w nazwie. Od ponad 30 lat podąża chińską drogą gospodarczą, notując dzisiaj niezwykłą dynamikę rozwoju i proporcjonalną do niej pogoń za zyskiem. Wietnam to jedna z najszybciej rozwijających się gospodarek. W raporcie Banku Światowego kraj przesunął się ze 104. pozycji w 2007 roku na 68. miejsce w roku ubiegłym. W połowie lat 80. PKB na osobę wynosił 300 dolarów, a dziś już 2343 dolary. Program socjalistycznego rządu “Odnowienie” – o dziwo – przyniósł efekty! Liberalizacja rynku, otwarcie na świat, atrakcyjne podatki, przyjazne warunki prowadzenia biznesu sprawiły, że Wietnam wyrasta na nowego tygrysa Azji.
W tym chaosie jest porządek
W efekcie symbol Wietnamu, tradycyjne stożkowe kapelusze no la z liści palmowych, zobaczymy nie tylko na polach ryżowych, ale też między drapaczami chmur.
Na hanoiskich ulicach, przy salonach globalnych sieciowych marek mieszkańcy na swoich małych stołeczkach gotują, biesiadują, a nawet piorą. W nowoczesnych, designerskich hotelach, podobnie jak w każdym innym miejscu, tlą się kadzidełka przy ołtarzykach ku czci przodków i duchów, którym składa się dary w postaci owoców, papierosów, wódki i czy słodyczy.
Momentami nie wiesz, czy jesteś w kraju, w którym panuje dziki kapitalizm, czy jednak wartości rodzinne i przywiązanie do tradycji. To tworzy niezwykle barwną mieszankę i trzeba trochę czasu, aby się z tym oswoić.
Podobnie jak z najprostszymi rzeczami, choćby przejściem przez jezdnię. Pieszy nie ma tu łatwego życia. On praktycznie nie istnieje. Jeśli nie opanujesz techniki przechodzenia na drugą stronę, możesz stać na krawężniku cały dzień. Bo przez ulice wietnamskich miast nieprzerwanie mknie rzeka motocykli i skuterów. W tym 95-milionowym kraju jest ich ponad 45 mln. Trzy- lub nawet czteroosobowa rodzina na jednym pojeździe to norma. Podobnie jak prowadzący jedną ręką, bo w drugiej trzyma komórkę i papierosa jednocześnie.
Powiedzenie, że gdzieś jest jak w Sajgonie, jest idealnym synonimem ruchu, zgiełku i chaosu. Jazda pod prąd, po chodniku, parkowanie w każdym miejscu, zajeżdżanie drogi jadącym z naprzeciwka to reguła wśród ich braku. Sygnalizacja świetlna istnieje tylko po to, aby dawać ogólne wskazówki, szczegółowe każdy wyznacza sobie sam. Boczne lusterka w autach owszem są, bo tak je wyprodukowano, ale o każdym manewrze kierowcy informują siebie klaksonami. Nie wiem, jak odróżniają, czy sygnał oznacza „mijam cię”, „wyprzedzam” czy „uważaj baranie”, nie mówiąc o tym, po czym poznają w tym tłumie kierowców, że trąbienie skierowane jest właśnie do nich? Muszą chyba na kursach prawa jazdy przyswajać sobie jakiś złożony system dźwięków drogowych, a egzamin obejmuje także umiejętność ich wygrywania. Zatem jeśli chcesz przejść przez ulice, wybierz najbardziej dogodny moment i po prostu idź. Możesz zamknąć oczy, ale bron Boże nie zatrzymuj się, nie przyspieszaj i nie cofaj. A motocykle same cię ominą. To naprawdę działa!
Niebo w gębie
Kiedy już przeżyjesz i dostaniesz się na upragnioną drugą stronę ulicy, musisz koniecznie spróbować wietnamskiego legendarnego już street foodu, zwłaszcza w Hanoi. Na każdym kroku garkuchnie, małe grille i wózki oferują potrawy i przekąski, których nie powstydziłyby się dobre światowe restauracje. Jest wiele powodów, dla których warto przyjechać do tego kraju. Jednym z nich jest kuchnia.
Wietnamczycy to wirtuozi łączenia smaków słonych, słodkich, kwaśnych i pikantnych. Komponują z nich niezwykle harmonijną, ale nie nudną całość: każdy ze składników choć współgra z towarzyszami, odgrywa swoją wyczuwalną rolę. Spoiwem jest sos rybny, bez którego nie byłoby tutejszej kuchni. Wietnam jest największym jego producentem. Wytwarzany jest z zasolonych ryb, które fermentują w kadziach przez kilka miesięcy, czym dłużej tym lepiej.
Podobnie jak w przypadku wina, ceny sosu rybnego zależą od długości leżakowania. A miejsca, gdzie się go produkuje, wyczuwalne są na odległość. To jedyny nieprzyjemny zapach, bo cała kuchnia wietnamska jest niezwykle aromatyczna. Począwszy od zupy Pho Bo, od której Wietnamczycy rozpoczynają dzień. Jest kilkaset odmian tej zupy, ale klasyk to wołowy bulion z cienkimi paskami polędwicy, mnóstwem ziół, szczypiorkiem, limonką, świeżym chili, odrobiną imbiru, gwiazdką anyżu i innymi przyprawami, które dodajesz według uznania, całość posypując kruszonymi orzechami arachidowymi. Ten azjatycki rosół jest obłędnie dobry i podobno najlepszy na kaca.
Tu wszystko jest smaczne: owoce morza, choćby krewetki czy kraby z sosem z tamaryndowca, sałatki z papai lub mango z dużą ilością kolendry, mięty i prażonych orzeszków czy słynne sajgonki w lekkim, niesmażonym wydaniu napchane warzywami, ziołami, mięsem, krewetkami, zapożyczone z kuchni chińskiej gotowane na parze pierożki nadziewane owocami morza lub mięsem.
Z kolei spuścizną po Francuzach jest uwielbiana i popularna bagietka nadziewana pasztetem, różnymi rodzajami mięsa i warzywami. Można ją dostać na każdym kroku dosłownie za grosze. Zresztą jedzenie jest tu niezwykle tanie i niezwykle świeże. Zdarzyło nam się w kilku rodzinnych knajpkach, że po złożeniu zamówienia, ktoś z obsługi biegł do sklepu lub na targ, aby kupić świeży składnik. Tu się po prostu nie mrozi, nie przechowuje i nie przetwarza. No i nie tyje! Może to właśnie jest sekretem szczupłych sylwetek Wietnamczyków, mimo iż można odnieść wrażenie, że oni stale jedzą.
I smok stworzył te cuda
Poza kuchnią, kolejnym powodem do odwiedzenia tego kraju jest urzekająco piękna przyroda. Przyrodniczy cud natury – Zatoka Ha Long to perła wietnamskiego krajobrazu i ewenement na skalę światową. Prawie 2000 wapiennych, porośniętych bujną zielenią wysp w Zatoce Tonkijskiej na Morzu Południowochińskim tworzy malowniczy labirynt. Wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO zajmuje obszar trzy razy taki jak Warszawa. I nawet tysiące turystów przewożonych setkami statków każdego dnia nie odbierają temu miejscu urody. Nic dziwnego, że kręcono tam sceny do filmu o Jamesie Bondzie i wiele scen do obrazu „Indochiny”. Miejsce nazywane jest w tłumaczeniu Zatoką Zstępującego Smoka. Według legendy Nefrytowy Cesarz chcąc pomoc ludowi z walce z najeźdźcą wysłał na ziemię matkę smoków z dziećmi, które wypluwając z pyska szmaragdy, stworzyły na wodzie skalną barierę nie do pokonania przez wroga.
Według nauki zaś teren zaczął się kształtować 500 mln lat temu, tworząc wiele jaskiń, jak choćby Jaskinia Niespodzianek, odkryta przez Francuzów w 1901 roku, która składa się z trzech olbrzymich komór dochodzących do 30 m wysokości. Nacieki przypominają stworzenia z wietnamskiej mitologii, smoki czy żółwie.
Większość wysp jest niezamieszkała, a te najmniejsze pojawiają się i znikną w zależności od poziomu wody. Między nimi natknąć się można na wioski rybackie na wodzie, których mieszkańcy żyją z rybołówstwa, ale też z turystyki, która coraz agresywniej odciska swoje piętno na tej przyrodniczej perełce. Setki statków przewożących każdego dnia tysiące turystów kojarzą się z dobrze zaprojektowanym taśmociągiem, który przyjmuje jednych, aby za chwilę ich wypluć i zabrać kolejnych. Postępujące zanieczyszczenie zatoki, śmieci, wycieki oleju doprowadzą kiedyś ten cud natury do degradacji.
O wiele spokojniej jest w Zatoce Ha Long na rzece, jak nazywany jest kompleks krajobrazowy Tam Coc i leżący nieopodal Trang An. Oba położone na południowym krańcu delty Rzeki Czerwonej również słyną ze spektakularnych wystających z wody wapiennych formacji skalnych porośniętych lasem deszczowym. Rezerwat przyrody także znajduje się na liście UNESCO. Płynąc rzeką mijamy po drodze pola ryżowe, wioski, jaskinie, a na niektórych wyspach malowniczo położone pagody otoczone ogrodami. Tu nie pływa się statkami, lecz małymi łódkami, które prowadzą zazwyczaj kobiety wiosłując… nogami.
Ludzie feniksy
Kolejnym powodem wizyty w Wietnamie są ludzie. Społeczeństwo dotknięte, wręcz poharatane psychicznie i fizycznie, przetrzebione przez dwie wojny indochińskie i tą z Ameryką, ma niezwykłą zdolność odradzania się, niczym feniks z popiołów. Jeszcze dzisiaj widać na ulicach ludzi ze zniekształconymi kończynami i powyginanym tułowiem, ofiary Agent Orange, czyli silnego defolinatu, którym Amerykanie masowo opryskiwali wietnamską dżunglę w czasie zakończonej ponad 40 lat temu wojny.
Dioksyna TCDD – jedna z najpotężniejszych trucizn znanych nauce – powoduje też wady wrodzone u potomstwa, a w wodach gruntowych utrzymuje się do kilkudziesięciu lat. Mimo tego co przeszli, Wietnamczycy, są bardzo pogodni, uśmiechnięci i uczynni. A może właśnie żywa wciąż pamięć o niedawnych tragediach pozwala im jeszcze bardziej doceniać czasy spokoju i stabilizacji.
Aż połowa populacji tego 95-milionowego kraju ma poniżej 35 lat. I w tym też tkwi tajemnica ich sukcesu. W sile, dynamizmie i ambicjach młodych. Młodzież w Hanoi niewiele różni się od swoich rówieśników z Zachodu czy zamożniejszych krajów Azji. Wietnamczycy są uprzejmi, pracowici, zaradni, a cały small biznes błyskawicznie odpowiada na potrzeby rynku, a zwłaszcza turystów. Jeśli potrzebujesz czegokolwiek: przejazdu, towaru, wszystko dostaniesz, jeśli nie ma, zaraz będzie. Jeśli w sklepie, nie ma koloru wybranej przez ciebie torebki czy ubrania, sprzedawczyni gdzieś dzwoni i za 10 minut jest to, czego potrzebujesz. Bo tu nie ma, że nie ma, że nie można, że się nie da, że za trzy dni najwcześniej. Gdy w małej, rodzinnej restauracyjce zamówiliśmy lokalne wino, które tu rzadko się pija, właściciel pobiegł do sklepu po kieliszki. W każdym miejscu, najmniejszym pensjonacie, wymienią Ci walutę, zamówią samochód, wycieczkę, lekarza, zorganizują zakupy lub sami po nie pojadą. Gdy okazało się, że kupiłyśmy fałszywy jedwab, właścicielka małego hoteliku wsiadła na swój skuter i pojechała do miasta, aby kupić nam ten właściwy.
A na pożegnanie odprowadzi Cię jeszcze do autobusu, całuje i tak długo macha ręką, aż nie znikniesz za zakrętem.
Tekst i fotografie: Beata Ostrowska
W kolejnym wydaniu druga część relacji pani Beaty Ostrowskiej z Wietnamu.