Z Martą Matulewicz, koszalińską pisarką, rozmawiamy w czasie, gdy pisze trzecią i – jak zapowiada – ostatnią część „Singielki w Londynie”. 25 listopada autorka tej lubianej serii spotkała się z czytelnikami w rodzinnym mieście.
– Czy powrót z Londynu był momentem, w którym podjęła pani decyzję o pisaniu?
-Tak, zdecydowanie. Chciałam napisać powieść o młodej dziewczynie, która ma wiele zabawnych wpadek, a w związku z tym, że trochę brakowało mi w Koszalinie londyńskiego zgiełku – właśnie tam umieściłam akcję książki. Wyjeżdżając z Koszalina, nie wiedziałam, czy tu wrócę. Miałam 26 lat i stawiając na jednej szali Londyn, a na drugiej Koszalin, byłam przekonana, że w Londynie zostanę na zawsze. Natomiast po dziewięciu latach pobytu na emigracji, bardzo chciałam wrócić do Polski. Tęskniłam prawie za wszystkim. Zastanawialiśmy się z mężem, gdzie wrócić i Koszalin pojawił się jako dobra alternatywa, bo każde inne duże miasto w Polsce byłoby powielaniem angielskiej metropolii. Poza tym chodziło o to, by wrócić tam, gdzie jest nasza rodzina, by móc z nimi na bieżąco się spotykać i rozmawiać. Koszalin to także idealne miasto do wychowywania dzieci. Jest zielono, wszędzie blisko, a przede wszystkim bezpiecznie.
– Ale jednak pojawiła się po powrocie tęsknota za Londynem i powołała pani do życia Ewę, która tam zamieszkała.
– To było dla mnie bezpieczne rozwiązanie, bo nie musiałam podróżować do Londynu, by wiedzieć, w jakich miejscach umieścić akcję, i jak mają wyglądać miejsca, w których moja bohaterka żyje i pracuje. Tak było w pierwszym i drugim tomie „Singielki…”. Tak też będzie w trzecim i ostatnim z serii. Potem będę musiała się odciąć od tego miasta i skupić się na pisaniu powieści, których akcja rozgrywa się w Polsce.
– W losy Ewy wplecione są wątki biograficzne z pani życia. W tym jeden z, moim zdaniem, ciekawszych: praca w chyba w najsłynniejszym domu towarowym.
– To prawda. Po roku pracy w sieciówce, chciałam czegoś innego i postanowiłam złożyć dokumenty do Harrodsa. Kiedy przyszłam na rozmowę, okazało się, że czeka na nią osiemdziesiąt osób. Zabrano nas do auli. Każdy z nas musiał zaprezentować się nie tylko rekruterom, ale i wszystkim pozostałym chętnym, stojąc na scenie. Z tej osiemdziesiątki wybrano piętnaście osób, w tym mnie. Kolejnym etapem było zachęcenie do zakupu jednego z setek tysięcy, a może nawet milionów dostępnych produktów. Zrobiłam to i dostałam pracę w tym niezwykłym miejscu. Teraz śmieję się, że po rozmowie rekrutacyjnej w Harrodsie, żadna nie będzie dla mnie stresująca. A Ewa? Ewa oczywiście także pracowała w tym luksusowym domu towarowym.
– Czy przed rozpoczęciem pisania trylogii, miała już pani jakieś doświadczenia pisarskie?
– Wcześniej prowadziłam literackiego bloga, na którym umieszczałam recenzje. Jednak pisanie o książkach, znacznie różni się od pisania książek. I przyznam szczerze, że kiedy podjęłam decyzję o napisaniu powieści, praca poszła mi bardzo szybko. Sama byłam zaskoczona, że nie zrezygnowałam w trakcie i udało się dociągnąć do końca. A jako, że koniec pierwszej części był gotowym otwarciem do drugiej części przygód Ewy, to kolejna część też powstała.
– Jest pani w trakcie pisania trzeciej i ostatniej części. A co potem?
– Mam cztery pomysły na nowe powieści. Będę musiała napisać próbny tekst na dwadzieścia, trzydzieści stron, na podstawie których wydawnictwo podejmie decyzję, co powinnam pisać dalej. Jestem bardzo ciekawa, co się najbardziej spodoba. Interesuje mnie każdy gatunek literacki, oprócz powieści historycznych. Tam trzeba porządnie przysiąść do dat, do miejsc i do całej tej otoczki. To zdecydowanie nie dla mnie.
– Kiedy pani się najlepiej pisze? Czy są to określone pory dnia?
– Wiem, że część pisarzy pisze, kiedy ma wenę. Gdybym chciała pracować w ten sposób, to chyba byłabym w połowie pierwszej części „Singielki w Londynie”. Pisanie jest dla mnie jak zawód, rzemiosło. Piszę, kiedy mam czas. Na przykład, gdy dzieci przez pół godziny oglądają bajkę, udaje mi się napisać scenę. Kiedy idą spać, a ja jeszcze nie padam na nos i mogę przez godzinę czy dwie popisać, to też wykorzystuję takie chwile. Piszę więc trochę z doskoku, jednak staram się to robić regularnie. Nie robić większych przerw niż dwa-trzy dni, bo wtedy trudno mi powrócić do pomysłu. Zazdroszczę tym, którzy mogą pisać cztery czy pięć godzin dziennie. A już absolutnym mistrzem w tym zakresie jest dla mnie Remigiusz Mróz, który codziennie pisze osiem godzin – to dla mnie niesamowite. Dla mojego komfortu psychicznego i fizycznego idealne byłoby pisanie cztery-pięć godzin. Tak, by móc odejść od tekstu na chwilę, przetrawić co napisałam. Czasem piszę daną scenę, odchodzę od komputera, bo muszę, ale myślami cały czas jestem w książce i myślę o tym, co powstało. Wiem, że wtedy muszę choć na chwilę wrócić do pisania i dokończyć myśl lub poprawić tekst.
– Czy egzamin pisarski ma pani za sobą, czy zdaje go pani za każdym razem, kiedy najpierw do wydawnictwa, a potem do czytelników trafia kolejna książka?
– Zdaję go za każdym razem. Denerwowałam się, gdy wychodziła pierwsza część. Kiedy miałam to już za sobą, myślałam, że do premiery drugiej podejdę na zupełnym luzie, a przy trzeciej w ogóle nie będę się stresowała. Rzeczywistość jest jednak inna. Po pierwszej części czytelniczki wiedzą, czego się spodziewać i mają konkretne oczekiwania, którym trzeba sprostać. Poprzeczka z książki na książkę zawieszana jest coraz wyżej, więc egzamin jest coraz trudniejszy.
– Wobec tego, kiedy premiera ostatniej części?
– Późną wiosną 2019 lub na początku lata. Wtedy będzie już wiadomo, czy Ewa została singielką i jak potoczyły się jej dalsze losy. Później przyjdzie czas na kolejne książki.
Rozmawiała: Katarzyna Kużel