fullsizeoutput be3 Podróże

Pomidory w cukrze – odwiedziny w Korei Południowej (cz. I)

Niewielki kraj o pięciu tysiącach lat historii, szalenie bogatej kulturze i tradycji. Bliskość Chin i Japonii zamgliła obraz Korei Południowej w oczach przeciętnego Europejczyka. Jak pisał o niej słynny dziennikarz i podróżnik Tiziano Terzani , Korea jest niczym “krewetka pomiędzy dwoma wielorybami”. Wciąż mało wiemy o tym kraju oddzielonym od północnego brata pilnie strzeżoną granicą, której źródło tkwi w ideologii. Korea Północna oparła się na tolitaryzmie, bliskim komunistycznym Chinom i Rosji. Korea Południowa poszła w odmiennym kierunku – politycznych tradycji Zachodu, inspirację do budowania gospodarczej potęgi czerpiąc od Wielkiego Brata zza Oceanu. Nie stała się przez to “drugą Ameryką”, ale wpływy amerykańskie są w niej wyczuwalne na każdym kroku. Czasami rzeczywiście bywa niezauważana, ale rozwija się w niesamowitym tempie.

Morze, wyspy, liczne masywy górskie, dobrze zorganizowane szlaki trekkingowe (trekking to jeden ze sportów narodowych w Korei Południowej), miejscami zachowana architektura z czasów dynastii Joseon czynią Koreę apetycznym kąskiem dla turystów. W dodatku coraz bardzi dostęnym również dla nas, Polaków, odkąd w 2016 roku LOT uruchomił bezpośrednie połączenia lotnicze. Jest to jednak wciąż rzadki cel turystycznych podróży.
Koreę Południową zalicza się do tzw. “cywilizowanej Azji”. Próżno szukać w niej adosnego chaosu jaki przywita nas na tajskich wyspach, w głębi Chin, Wietnamu czy Kambodży. Tutaj panują ład, porządek, doskonała organizacja, kult pracy na najbardziej wyśrubowanym poziomie, rozwój nowych technologii usprawniających codzienne życie.
Koreę zwiedzałam sama, nieraz włócząc się nocą ulicami miast mniejszych i większych. Dlatego mogę potwierdzić to, co czytałam przed wyjazdem: to niesamowicie bezpieczny kraj dla samodzielnych podróżników, a zwłaszcza podróżniczek.
Korea potrafi zaskoczyć. Głównie niepostykanymi gdzie indziej smakami. I od tego rozpocznijmy.

 

Oblizuję się właśnie po znakomitym posiłku. Jedna zupa i co najmniej sześć przystawek (tzw. kor. banchan/반찬) to dla jednej osoby, nawet bez dokładek, zestaw trudny do sforsowania, ale jakże satysfakcjonujący. Przyzwyczajam się już powoli do tej różnorodności na stole. Zaglądam w talerz i widzę polską szczawiową, ale z innej, lokalnej zieleniny. Już wczoraj zaintrygowała mnie reklama na witrynie oraz przystępna cena (8 000 KRW czyli niecałe 30 zł). Postanowiłam dzisiaj zajrzeć.

Jestem w Jeonju, w Hanok Village, klimatycznej dzielnicy o tradycyjnych zabudowaniach z XIV w., z czasów dynastii Joseon (trochę takie „koreańskie Gniezno”). W stolicy bibimbapu, miasteczku o kuchni na takim poziomie, że podobno (jak głosi koreańskie porzekadło), „kto raz zjadł w Jeonju, tego podniebienie już na zawsze rozpieszczone, nigdy nie zazna spokoju”. I bibimbap rzeczywiście znakomity, i kimchi dobrze ukiszona. Rozmarzam się na samo wspomnienie tamtej kolacji.

Z tego dryfowania myśli wyrywa mnie właścicielka restauracji pytaniem, czy mi smakuje.
„CZY MI SMAKUJE?!” Jasne! Odpowiadam z pełnymi ustami słowem zasłyszanym w koreańskich filmikach na You Tube: „Masisseoyo!” (Pychota!) i wylizuję resztki kiszonek z wszystkich sześciu miseczek.
Po czym gospodyni, wzniósłszy się chyba na fali komplementu, wraca i rozdaje wszystkim gościom małe talerzyki z dodatkową przystawką, a na nich… pomidory posypane cukrem! Czyżby to koreański deser? A może pomidory są tutaj czymś tak rzadkim i cennym, że funkcjonują wyłącznie jako taki szczególny dodatek do posiłku.
Ale z cukrem?!
I tak oto śmiało mogę mówić o pierwszym szoku kulturowym…

 

 

Z pewnością takich wstrząsów można zaznać w Korei o wiele więcej, i spora szansa, że większość z nich będzie miało podłoże kulinarne.
W Korei jada się bowiem dużo, chętnie, wręcz nabożnie i najlepiej w większym towarzystwie. To raj dla miłośników street foodu! Co druga dzielnica w Seulu i każde najmniejsze nawet miasteczko oferuje możliwość posilenia się na straganach zalanych po brzegi lokalnymi przysmakami.
Nie bójcie się z tego korzystać! Nie przykładajcie naszej miarki norm higienicznych wyznaczanych przez Sanepid! Paradoksalnie bezpieczniej jest zjeść posiłek w małej knajpce na takim targu, wśród tłumnie zgromadzonych miejscowych (to zawsze znak, że kucharz wie, co robi, a składniki są świeże i dobrej jakości) niż w restauracji z menu przyszykowanym pod zachodniego turystę.
Z logicznego punktu widzenia tam raczej rzadko ktoś bywa, a na targach, gdzie pojawia się street food, wszystko jest przygotowywane na bieżąco i przepyszne!

Przede wszystkim trzeba przygotować się na to, że prawie każdy posiłek będzie szczerze okraszony ostrą pastą guchujang z czerwonej papryki gochugaru, z dodatkiem nieprawdopodobnych ilości świeżego czosnku oraz imbiru. Najpewniejszą formą zapoznania się z tym unikalnym smakiem jest spróbowanie kimchi czyli koreańskiej kiszonki. Jej podstawowa wersja to kapusta pekińska z dodatkiem rzepy i marchewki oraz wspomnianej, piekielnej guchujang. Kimchi dostępna jest w co najmniej kilkudziesięciu różnych wariantach, podaje się ją do każdego posiłku jako przystawkę. Ogromna ilość witamin i kultur probiotycznych czyni z niej naturalny środek zapobiegania przeziębieniom (Koreańczycy to chyba drugi po Japończykach najzdrowszy naród świata).

 

 

Posiłkom często towarzyszy alkohol. Albo soju, napój przypominający polską wódkę, ale o wiele słabszy (kilkanaście procent) – destylat przygotowywany z pszenicy, ryżu, ziemniaków, jęczmienia, batatów lub tapioki, albo mętny napój z fermentowanego ryżu, o mlecznej konsystencji – tak zwane magkeolli, kiedyś popularne wśród rolników, teraz obecne w każdym sklepie spożywczym na rogu ulicy, dostępne w wielu możliwych wariantach smakowych. Uwaga, soju warto pić z dodatkiem piwa, po koreańsku. Inaczej smakuje raczej nijako.

Czym warto siebie zaskoczyć, odważając się na tę kulinarną przygodę z kuchnią Korei? Po spróbowaniu znakomitej kimchi czas na w miarę łagodny bibimbap czyli michę ryżu z różnymi warzywnymi dodatkami (wersja mięsna i z owocami morza też jak najbardziej dostępna). Każdy kelner łagodnie tłumaczy, że trzeba wszystko wymieszać z ostrym sosem, aż do połączenia wszystkich składników. Skrycie zdradzę, że na początku warto wszystkiego spróbować z osobna. Niemieszany bibimbap odsłania większy wachlarz smaków.
Potem przychodzi czas na słynne koreańskie placki pajeon z dodatkiem owoców morza, świeżej zieleniny, obecne na każdym ulicznym straganie, zupę z pastą z fermentowanej fasoli (Doenjang-guk) – obezwładnia zapachem starych, znoszonych skarpet, ale jak się już zacznie ją jeść, nie można się oderwać. Dla mięsolubnych istnieją niezliczone okazje spróbowania m.in. koreańskiego grilla, bulgoggi (marynowanej wieprzowiny lub wołowiny), koreańskiej kaszanki (Soondae) czy słynnych marynowanych żeberek. Odważni sięgną zapewne po żywą ośmiornicę czy larwy jedwabników.

W Korei nie sposób chodzić głodnym. Restauracji, barów i knajp jest na ulicach zdecydowanie więcej niż banków i aptek (proporcja odwrotna niż w Polsce…), co czyni naród zdrowym i silnym. Opuszczenie posiłku Koreańczyk uważa za wielką szkodę na zdrowiu i znaczące zaniedbanie, czasem też za nadużycie wobec panującej etykiety biznesowej, ponieważ wspólne posiłki z szefem i współpracownikami stanowią często stały i bardzo istotny element życia firmy. I nie da się tego uniknąć.

Moja Korea to ta widziana latem, na przełomie czerwca i lipca, co sprawiało, że momentami była wręcz nie do zniesienia. Pogoda w tym okresie doprowadza do skrajnych emocji i funduje przeżycia graniczne: fale potu (przy upale 30 stopni + i maksymalnej wilgotności) na przemian z wodą chlupoczącą w butach (kiedy nadchodzi pora deszczowa) i koniecznością poważnego zastanowienia, co da się zwiedzić w takich warunkach. Poza tym rewelacja! Ale zdecydowanie polecam wiosnę, czas kwitnienia wiśni lub jesień (przełom października i listopada), kiedy parki i drzewa na ulicach (głównie klony) pokrywają się złoto-rdzawą barwą.

Minimalna znajomość angielskiego wystarczy, żeby przetrwać w Seulu i w każdym większym mieście, ale nawet na prowincji, gdzie angielski jako lingua franca raczej nie funkcjonuje, przetrwamy dzięki wrodzonej uprzejmości Koreańczyków, ich otwartości, pragnieniu niesienia pomocy w najbardziej prozaicznych okolicznościach. Sama byłam świadkiem sytuacji, kiedy Koreanka widząc mnie zagubioną na wyspie Jeju w miejscu, gdzie nie można złapać taksówki i gdzie nie dojeżdżają autobusy miejskie, przywołała przez telefon swoją młodszą koleżankę znającą angielski tylko po to, aby mogła mnie zapytać, dokąd zmierzam i zamówić taksówkę.

 

 

Z innych spostrzeżeń…

Taksówkarze siedzą twardo za kółkiem, kiedy ty próbujesz w strugach deszczu zapakować walizkę do bagażnika… Nikt się nie poderwie, żeby pomóc. Bezpłatne toalety zdecydowanie na plus. W metrze nie znajdzie się dosłownie ani jeden człowiek, który by się nie wpatrywał w ekran swojego smartfona, no chyba, że śpi… Natomiast dziewczyny, kiedy już roześlą wszystkim znajomym pakiet emotokinów na wszystkich możliwych komunikatorach i aplikacjach, zerkają w telefon jak w lusterko, pudrując co chwila nosek, a raczej wklepując w niego jakieś tajemnicze fluidy, robiąc przy tym „dziubki”, jakby sprawdzając, czy buzia roztacza równomierny blask na każdym swym milimetrze kwadratowym przestrzeni. Koreański ideał to buzia biała jak papier ryżowy i nieskalana żadną najdrobniejszą skazą. Jeden z przykładów koreańskiej fiksacji na doskonałość…

Co poza tym?
Seul jako metropolia różni się znacznie od prowincji i na przykład południowej wyspy Jeju. Warto spędzić noc w hanoku i w koreańskiej łaźni (tzw. jimjilbang), co bywa przeżyciem ekstremalnym…
ale o tym w kolejnym odcinku!

 

Tekst i zdjęcia: Daria Paulina Domachowska


 

Autorka to kulturoznawczyni, redaktorka, tłumaczka, copywriterka. Podróżuje na Daleki Wschód – wirtualnie, literacko, filmowo, kulinarnie, a najchętniej namacalnie. Jak podkreśla, z Korei Południowej przywiozła zdecydowany apetyt na więcej i już planuje kolejne wyprawy. Nie tylko tam.