CC8B8865 Ludzie

Nauczyłam się żyć z kalendarzem w ręku

Dzięki sukcesom sportowym Małgorzata Hołub stała się osobą publiczną i co tu ukrywać – chlubą Koszalina. Życie lekkoatletki, także prywatne, budzi zainteresowanie innych osób. Przed rokiem wyszła za mąż. Jej ślub z Jakubem Kowalikiem był w mieście wydarzeniem towarzyskim (oboje zresztą są radnymi Rady Miejskiej). Obecnie pani Małgorzata dzieli czas między Koszalin, obozy treningowe i zawody. Jak mówi, najlepiej odpoczywa przy zwykłych codziennych obowiązkach i najchętniej cały urlop spędziłaby w domu.

 

– Jak obecnie wygląda Pani trening? Zapewne trenuje Pani poza Koszalinem…

– Jest inaczej. Moje życie toczy się w rytm obozów treningowych i pobytów w Koszalinie. Na obozach pracuję z trenerem kadry, a w Koszalinie ze swoim trenerem klubowym, którym od 14 lat jest niezmiennie pan Zbigniew Maksymiuk. Trenerzy są ze sobą w kontakcie, żeby trening był spójny. A konkretne jego formy zależą generalnie od tego, w jakim jestem momencie przygotowań do startów.

 

– Czym one się różnią?

– Trening w listopadzie wygląda zupełnie inaczej niż w kwietniu albo obecnie, na początku lata. Okres zimowy to są przygotowania typowo wytrzymałościowe, „tlenowe”. Dlatego można mnie spotkać wtedy w lesie, a na stadionie trenuję o wiele mniej. Biegam po lesie, po ścieżkach koszalińskich. W okresie przejściowym, czyli powiedzmy w marcu-kwietniu, trenuję głównie na stadionie. To są bardzo długie i ciężkie treningi, najintensywniejsze w całym roku. Przełom kwietniowy jest dla nas, lekkoatletów, najgorszym okresem, bo treningi trwają czasem po 3 godziny i są naprawdę wyczerpujące. Natomiast teraz, w okresie startowym, treningi są krótsze, lżejsze, właściwie jest to tylko podtrzymywanie wypracowanej formy.

 

CC8B8875– A jeśli chodzi o podział czasu – ile czasu jest Pani w Koszalinie, a ile poza nim?

– Zdecydowanie więcej czasu spędzam poza naszym miastem, zwłaszcza w okresie przygotowawczym. Za to we wrześniu mam wolne. To jest taki mój okres roztrenowania, który cały spędzam w Koszalinie.

 

– Jakie zawody czekają Panią w najbliższym czasie? Występy indywidualne, a sztafety?

– Obecnie praca skoncentrowana jest wokół Mistrzostw Europy, które odbędą się w sierpniu w Berlinie. To jest nasza, czyli sztafety 4 razy 400 metrów, główna, docelowa impreza. Do tej pory nie udało się nam zdobyć medalu na otwartym stadionie, dlatego będziemy o niego walczyły. Byłyśmy cztery lata temu piąte, potem czwarte, więc wierzę, że ten trzeci raz przyniesie znowu poprawę pozycji i jakiś medal.

 

– Do trzech razy sztuka?

– Będziemy walczyć o medale. To jest najważniejsza tegoroczna impreza i chcemy na niej wypaść jak najlepiej. Cała nasza sztafeta nią tylko teraz żyje. Co prawda w lipcu odbędzie się jeszcze Athletics World Cup, z udziałem bodajże 12 krajów. Tam będzie startowało po jednej najlepszej osobie z danego kraju w danej konkurencji. Czyli ktoś pobiegnie w sprincie na 100 m, ktoś inny na 200 m, i tak dalej. Każda reprezentacja będzie gromadziła punkty. Wygra ta, która uzbiera ich najwięcej.

 

– A Pani na jakim dystansie wystąpi?

– Ja najprawdopodobniej będę startowała w sztafecie na 4 razy 400 m. W tym roku najlepsza jest wśród nas Justyna Święty-Ersetic, która ma najlepszy wynik w Europie, więc ona najprawdopodobniej będzie startowała indywidualnie, ale jeszcze żadnych szczegółów nie znamy. Na razie skupiamy się przede wszystkim na Mistrzostwach Europy. Athletics World Cup ma bardziej pokazowy charakter.

 

– A dłuższa perspektywa? Myśli Pani o kolejnej olimpiadzie?

– Jeszcze nie myślę, bo to jest dla mnie bardzo odległa przyszłość. W dwa lata naprawdę wiele może się wydarzyć. Skupiam się na bieżącym zadaniu, czyli obecnym sezonie, żyję tym, co jest teraz. Zresztą z sezonu na sezon zmieniają się nasze priorytety. Przez te dwa lata od przeszłych igrzysk olimpijskich nabrałyśmy sporo doświadczenia, zdobyłyśmy medal na Mistrzostwach Świata na otwartym stadionie, więc to też trochę zmieniło nasze postrzeganie własnych możliwości.

 

– Kiedy rozmawialiśmy z Panią w „Prestiżu” cztery i pół roku temu, była Pani w takiej fazie kariery, że mówiono „dobrze zapowiadająca się, wybijająca się, ale jeszcze bez poważnych sukcesów”. Sukcesów – i indywidualnie, i w sztafecie – było później sporo. Czuła Pani wtedy, że jest w stanie tak dużo osiągnąć?

– Nawet o nich nie śniłam, chociaż pracowałyśmy z koleżankami bardzo ciężko. Po cichu marzyłam, że będziemy miały medal na Mistrzostwach Europy, ale o medalu na Mistrzostwach Świata nawet nie śniłam. Zawsze wydawało mi się to poza naszym zasięgiem. I zawsze wiedziałam, że musimy jeszcze więcej popracować.

 

– Medal MŚ nie był przypadkiem.

– Zapracowałyśmy na niego bardzo ciężko i trochę się śmiejemy, że należał się on nam za tę ciężką pracę. Cały czas pokazujemy się z dobrej strony. Rzeczywiście nie był to jednorazowy skok formy. Poziom sportowych wyników w Polsce w biegach na 400 m kobiet jest tak wysoki, że na europejskich listach rankingowych w pierwszej dziesiątce są cztery Polki. Naprawdę walczymy z najlepszymi jak równy z równym. No i myślę, że widzowie, którzy oglądali Memoriał Kusocińskiego pamiętają, jak Justyna pokonuje Amerykankę Allyson Felix, wielokrotną złotą medalistkę igrzysk i Mistrzostw Świata. Bez obawy możemy walczyć z najlepszymi.

 

– W przypadku takich jak Pani profesjonalnych sportowców z najwyższej półki oprócz ciężkiego i systematycznego treningu liczą się takie kwestie jak żywienie, tryb życia. To jest ostra dyscyplina?

– Trening to jest może jakieś 60 procent sukcesu, a pozostałe 40 procent to regeneracja i jedzenie. Dieta jest ogromnie ważna. Ja muszę przyznać, że wcześniej aż tak bardzo nie zwracałam uwagi na to co jem. Zawsze najważniejsze dla nas było to, żeby trzymać wagę. Natomiast od jakiegoś czasu zdecydowanie zaczęłam bardziej przykładać do tego znaczenie.

 

– To co jedzą najlepsze biegaczki świata?

– Jedzą to, co reszta śmiertelników, czyli wszystko, tyle, że w określonych proporcjach. Staramy się jeść zdrowo, jeść dużo warzyw, zmieniamy produkty pszenne na pełnoziarniste. Wcześniej wiedziałam, że muszę jeść warzywa i jakieś podstawowe zasady znałam. Natomiast teraz o wiele bardziej się na tym skupiłam.

 

– Pani sama przygotowuje sobie taki plan diety? Czy może jest to stała opieka innej osoby?

– Jesteśmy pod opieką dietetyczki, z którą mamy stały kontakt. Natomiast nie jest tak, że ona nam zabrania czegoś jeść, bo twierdzi, że wszystko jest dla ludzi. Uczula nas tylko na odpowiednie proporcje. Teraz zaczęłam bardziej współpracować odnośnie jedzenia z fachowcami również podczas pobytów w Koszalinie. Wspierają mnie osoby, które pomagają mi w zdrowym żywieniu.

 

– Wiem, że współpracuje Pani z Moniką Koźlakiewicz i jej firmą Dieta Figura.

– Właśnie o tym mówię. Są osoby, które zaczęły mnie w tym aspekcie wspierać. Trudno powiedzieć, że to oni wyłącznie wpływają na moją dietę, bo jednak dużo czasu jestem obozach. Natomiast kiedy jestem w Koszalinie, korzystam z ich pomocy. Jest mi dzięki temu zdecydowanie łatwiej dbać o właściwy sposób odżywiania. Współpraca jest jeszcze na początkowym etapie, rozwija się, więc myślę, że to dla mnie duża korzyść. Ułatwia mi ona życie również od czysto praktycznej strony.

 

CC8B8988– Oszczędność czasu?

– Kiedy jestem w Koszalinie parę dni, to moje dni stają się istnym szaleństwem. Co chwilę ktoś do mnie dzwoni, chciałby się ze mną zobaczyć, choćby chwilę porozmawiać. Nie mam więc czasu, żeby przygotowywać sobie określone posiłki. Dlatego odpowiednio zbilansowane dania dostarczone przez kogoś to dla mnie wybawienie. Mogę więc wtedy jeść mądrze – to co należy i o właściwych porach. Zyskuję czas na inne sprawy. Ale generalnie muszę stwierdzić, że nauczyłam się żyć według kalendarza. Bez niego, bez precyzyjnego planowania, nie byłabym w stanie tego wszystkiego ogarnąć.

 

– Chciałbym spytać jeszcze o prywatne sprawy. Stała się Pani osobą rozpoznawalną. Z jakimi reakcjami w związku z tym się Pani spotyka? Zaczepiają Panią ludzie na ulicy tu, w Koszalinie?

– Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, że coraz więcej osób mnie rozpoznaje. Jakiś czas temu ludzie nie wiedzieli kompletnie, że ja to ja. Myśleli, że ja cały czas chodzę w dresach (śmiech). Kiedy w Koszalinie szłam w sukience, to nie mieli pojęcia, że ja to ja. Jak się przedstawiałam, najczęstsza była reakcja: „To pani?! Jest pani taka mała? Ja myślałem, że pani jest wysoka”.

 

– Jak biegaczka, to Szewińska – chodzi pewnie o takie skojarzenie, bo pani Irena jest bardzo wysoka.

– Tak. Ja jestem raczej drobna, niewysoka, kompletnie nie pasuję do tego stereotypu. Ale muszę przyznać, że w ostatnim czasie wiele się zmieniło, dużo osób zaczęło mnie rozpoznawać. Czasami nawet nie zdążę się przedstawić, a ludzie już wiedzą, jak się nazywam. Ostatnio miałam taką sytuację w taksówce i widzę, że pan mnie obserwuje w lusterku, myśli, aż w końcu mówi: „Przepraszam, czy to pani biegaczka?” Ja mówię: „Tak, tak, pani biegaczka”. Więc myślę, że naprawdę sporo osób zaczyna mnie rozpoznawać. Zresztą mniej osób rozpoznaje mnie wizualnie, ale więcej kojarzy nazwisko. To jest bardzo miłe. To dodatkowy skutek ciężkiej pracy. Przynosi ona nie tylko efekty sportowe. Zresztą stale staram się udzielać na innych polach. Jestem radną. Mam spotkania z młodzieżą w szkołach… Tyle, na ile mam taką możliwość.

 

– Promocja sportu?

– Tak. Chodzę do szkół, żeby pokazać, że jeśli jest się z małego stosunkowo Koszalina, to mimo to można coś osiągnąć w sporcie. Przekonuję, że nie tylko ludzie z dużych miast i znanych klubów sportowych mogą się wybić. „Ja wychowałam się w Koszalinie i mogę, to i wy możecie”. Pokazuję medale, opowiadam o doświadczeniach, żeby zaszczepić w młodzieży chęć trenowania. Wczoraj zostałam zaproszona na Międzynarodowy Dzień Zapobiegania Narkomanii i tam spotkałam się z młodzieżą (to chyba były ostatnie klasy gimnazjalne). Opowiadałam o tym, że życie bez używek może być ciekawe, że jestem ich wielką przeciwniczką i nawet nie mogłabym sobie na to pozwolić z tego względu, że przechodzę testy antydopingowe. Staram się pokazać, że można mieć fajne i ciekawe życie bez „wyskoków”.

 

– Pani nazwisko od roku jest już dwuczłonowe. Jak mąż, pan Jakub, znosi długie okresy rozłąki? Odwiedza Panią na obozach? Jest to w ogóle możliwe?

– Jakub poznał mnie już jak trenowałam. Tak więc – śmieję się – że wiedział na co się pisze. Wiadomo, że nie jest to proste, natomiast z Kubą jestem od siedmiu lat, więc był ze mną w tych momentach, kiedy wchodziłam na szczyt. Wie, ile kosztowało mnie to pracy i jak to wygląda. Zdarzają się takie momenty, że jest mu przykro, że mnie nie ma. Jesteśmy zaproszeni gdzieś razem a on idzie sam, choć wokół są same pary. Są wakacje i wszyscy wyjeżdżają gdzieś parami, a ja nie mam nawet takiej możliwości, żebyśmy wyjechali razem na dwa dni. Zdarzają się takie trudne momenty, ale mąż to rozumie, wspiera mnie. Jeśli jest taka możliwość, przyjeżdża do mnie na obozy. Nasz trener też jest człowiekiem i wie, że nie ma nas 250 dni w roku, więc zdaje sobie sprawę, że tęsknimy. Do naszego trenera też przyjeżdża żona, bo on też tęskni. To jest normalne, to są ludzkie uczucia. Ale mąż też pracuje, więc to nie jest też tak, że może być ze mną non stop. Jest moim wiernym fanem, więc jeśli jest tylko taka możliwość, to przyjeżdża na wszystkie moje zawody, kibicuje, śledzi, ogląda. Śmiejemy się, że zaszczepiłam w nim miłość do sportu, bo mój mąż był wcześniej niemal anty sportowy, nic nie trenujący, a teraz już się zaczął tym sportem interesować.

 

– Będziecie Państwo mieli ten wrzesień urlopowy. Jest jakiś plan wyjazdu czy po prostu radość z tego, że jesteście razem i na miejscu Wam wystarczy?

– Mój mąż się ze mnie śmieje, ale jak ja mam wolne, to nie mam ochoty nigdzie jeździć. Jedyne, co bym zrobiła, to tylko posiedziała w domu. Cieszę się z tego, że mogę zrobić pranie, ugotować obiad… To jest taki moment, kiedy naprawdę się bardzo cieszę z tego, że mogę spędzić czas w domu i spełnić się jako żona.

 


 

Skład polskiej sztafety 4×400 m: Justyna Święty-Ersetic (AZS AWF Katowice), Patrycja Wyciszkiewicz (OŚ AZS Poznań), Aleksandra Gaworska (AZS AWF Kraków) i Małgorzata Hołub-Kowalik (KL Bałtyk Koszalin).