Dariusz Herman, który wraz z Piotrem Śmierzewskim projektował Galerię Emka, wspomina przygotowania do budowy pierwszej w promieniu 200 km od Koszalina galerii handlowej.
– Jak wyglądały przygotowania Waszej pracowni HS 99 do projektowania Emki?
– Na przygotowania nie było czasu. Ani Piotr ani ja nigdy nie projektowaliśmy tak dużych obiektów handlowych. I mam wrażenie, że to dobrze, bo nie myśleliśmy schematami z amerykańskich podręczników z lat 70. Oczywiście, aby nie wyważać otwartych drzwi ileś centrów handlowych odwiedziliśmy (niekoniecznie polskich). Jakimś elementem przygotowań było wzięcie udziału w konkursie architektonicznym zorganizowanym latem 2000, tak, że jakieś przemyślenia już mieliśmy.
– W jakim stopniu fakt, że jesteście z Koszalina i znacie miasto wpłynął na sposób myślenia o tym zadaniu?
– Tego elementu bym nie przeceniał. Obojętnie gdzie projektujemy, zawsze staramy się jak najwięcej dowiedzieć o miejscu, jego tradycji, o mieszkańcach. Powszechnie znany jest paradoks, że z oddali często lepiej są widoczne istotne elementy, niedostrzegane przez „tubylców”. Dla przykładu: czy my, mieszkańcy Koszalina dostrzegamy takie nonsensy jak przystanek autobusowy w miejscu niegdysiejszego skrzyżowania ulicy Juliusza Słowackiego z ulicą Zwycięstwa? Albo ogródek restauracji w miejscu skrzyżowania z ulicą Bogusława II? Wielu z nas przywykło do tych głupot. Goście zauważają je natychmiast. Tak więc odpowiadając na pytanie: jeśli miało to jakiś wpływ, to minimalny.
– Jakie kluczowe założenia przyjęliście dla Galerii Emka? Była przecież pierwszym takim obiektem w mieście, ulokowanym w centrum największego osiedla – to musiało w jakiś sposób wpływać na Wasze myślenie.
– Przede wszystkim, potraktowaliśmy je jak centrum osiedlowe a nie subregionalne, jak planowano niegdyś (z mini wieżą Eiffla i mostem przez Jamno). Swoim usytuowaniem reagowało na porządek otoczenia. „Szyte” było na miarę potrzeb i oczekiwań inwestora wynikających z jego rozeznania biznesowego i możliwości finansowych. Pragnęliśmy, by różniło się od większości ówczesnych centrów handlowych z elewacjami z kafelków i tynku na styropianie. Wszyscy też bali się, że powstanie „blaszak”. Skoro chcieliśmy zastosować estetyczną i trwałą ceramiczną fasadę (taką jaką użyto w Berlinie na Potsdamer Platz), wiedzieliśmy, że musimy ostrożnie dysponować pozostałymi „środkami wyrazu”. Stąd bierze się pomysł na długie ściany z niewieloma, precyzyjnie rozmieszczonymi otworami. Tak więc, zdecydowaliśmy się na jeden spektakularny element – wypiętrzony, mocno przeszklony, dynamiczny budynek od strony ronda. To on miał odpowiadać za wizerunek całego obiektu.
– Jak wyglądała współpraca z inwestorem? Akceptował bez oporu Wasze propozycje?
– W tej dziedzinie wszystko polega na kompetencjach, odpowiedzialności i zaufaniu. Inwestor ma się znać na biznesie i ma określić cele, architekt zaś, wykreować najbardziej optymalną przestrzeń do tych celów realizacji. Ani architekt nie powinien wyręczać inwestora, ani inwestor architekta. To model idealny. Nie przypuszczaliśmy, że ziści się on na tej budowie. Byliśmy zdumieni okazywanemu nam zaufaniu choć z drugiej strony to bardzo zobowiązywało. Ten klimat zaufania dobrze ilustruje zdarzenie, które miało miejsce na krótko przed otwarciem Emki: byliśmy na budowie każdego dnia, czasami dwa razy dziennie i ani razu nie udało nam się spotkać pana Marka Kwaśnickiego, głównego inwestora; pod koniec budowy zetknęliśmy się przypadkiem w obiekcie, na moje słowa: „czyżby pan się nie interesował swoim dzieckiem, zajrzał pan tu chyba po raz pierwszy?” pan Marek odparł: „myli się pan, panie Darku, przelatuję tędy śmigłowcem kilka razy w tygodniu”.
– Czy masz jakieś ważne wspomnienie z czasów realizacji?
– Mam wiele, ale jednym chcę się podzielić. Mieliśmy świetny zespół konstruktorów, którymi dowodził prof. Jan Filipkowski. Opracował na potrzeby Emki strop żelbetowy o znakomitych parametrach, odpowiadający wszystkim naszym potrzebom. Było to rozwiązanie prototypowe i odważne. Wykonawca miał wielkie obawy technologiczne, nie można było przerwać betonowania, a więc zanosiło się na maraton na budowie. Profesor uspokoił wszystkich, że osobiście będzie nadzorował cały ten proces. Przeszkolił szeregowych zbrojarzy-betoniarzy i ich kierowników. Budowa Emki będzie mi się już zawsze kojarzyć z niemłodym przecież Profesorem wspinającym się od świtu do nocy po rusztowaniach, trapach, podestach z prętem stalowym w ręku. Odpowiedzialność. Odpowiedzialność za swoją pracę, za przedsięwzięcie i za ludzi, którzy mu zaufali. Ale, jeśli ktoś 43 lata temu, bez komputerów porywa się z ogromnym powodzeniem na zadaszenie amfiteatru…
– W jakim stopniu udało się zrealizować Wasze kluczowe założenia, a na ile były to kompromisy z „koniecznościami” jakimi kierował się z pewnością inwestor?
– Nasze budynki często dzieliliśmy na „hardware” i „software”. Hardware to konstrukcja, elewacje, ogólnie – elementy niezmienne, software to program wpisywany w budynek: ścianki działowe, instalacje, etc. Jeśli chodzi o tę pierwszą sferę to kompromisy były nieznaczne, bo i założenia były realistyczne, uwzględniające budżet inwestycji. Gorzej było ze strefą „soft”. Inwestorowi udało się pozyskać jedynie kilku najemców sieciowych, jeśli pamiętam to Reserved i RTV EURO AGD, połowę sklepów musiał otworzyć sam. To spowodowało pewien dyskomfort ekonomiczny, który odbił się na ówczesnym wykończeniu wewnętrznym. Po obecnym remoncie Emka zyskała materiały wykończeniowe, na jakie zasługiwała