Seriale filmowe znów cieszą się ogromną popularnością. Niby nic nowego, ale jednak. Ten rodzaj opowieści wszedł na nowy poziom, i to pod każdym względem. To już nie tylko siermiężne tasiemce produkowane przez nasze polskie telewizje, albo kupowane w Wenezueli czy Turcji. To obecnie ogromne budżety, wielkie nazwiska i naprawdę dobrze napisane historie, których jakby coraz mniej w pełnometrażowym kinie. Do tego pojawienie się takich platform internetowych jak Netflix czy Hulu, sprawiło, że serial zaczął być kojarzony nie z tanią rozrywką dla mas, tylko z czymś ambitnym, ważnym i doskonale zrobionym.
Dominika Oliwia Zabrocka, specjalistka od social media & PR we wspieramto.pl, komentuje śmiejąc się: – Netflix to podstępny pająk wabiący nas w swe sidła by wysysać z nas powoli czas, młodość, prąd i „internety”! Dowód pierwszy: przeznacza astronomiczne budżety na to, by seriale były świetnie obsadzone, zacnie reżyserowane i pięknie realizowane. Dowód drugi: opracował specjalny algorytm, na podstawie którego seriale szyje na miarę naszych upodobań. Bada nas, nasze gusta i myk: cios za pomocą „Stranger Things” w tych, którym ckni się za latami osiemdziesiątymi. Myk: cios za pomocą „OA” wymierzony w uduchowionych estetów lubujących się w zagadkach. I dowód trzeci, ostateczny – wypuszczają lub zakupują całe sezony na raz, co przy dobrych trafieniach powoduje, iż przez oglądanie ciurkiem wszystkich odcinków tracimy kontakt z rzeczywistością, giną nam z głodu zwierzęta, a paprotki wysychają na wiór. Aleksandra Zielińska, scenarzystka, m.in. serialu „Na Wspólnej”, dodaje: – Jestem gorącą czcicielką Netflixa, ale HBO bije się z nimi o puchar. Pamiętam, jak przez miesiąc byłam na przymusowych wakacjach z powodu złamanej nogi. Trzydzieści jeden dni życia na kanapie, dzieliłam z grupą opiekujących się mną przyjaciół i platformą internetową Netflix. Misterny plan przeczytania wszystkich odłożonych książek padł razem z nowym sezonem serialu „Stranger Things”. Historia grupki dzieciaków z małego amerykańskiego miasteczka wciągnęła mnie bez reszty. Kiedy serial się skończył ja wpadłam w depresję i czułam się jak na odwyku. „Jak żyć?” – zapytałam przyjaciółki, która miała podobne objawy. Odpowiedź była prosta: kolejny serial. Nie dość, że ostatnio wypuścili wreszcie (już myślałam, że nie dożyję) player via www, którego da się używać, to jeszcze zrobili drugi sezon znakomitego rumuńskiego „W cieniu”. Genialna rzecz, mocna, zabawna, nieszablonowa, świetnie zagrana, doskonały scenariusz. Udane dziecko „Breaking bad” i – nie wiem – może „Weeds”? Polecam wszystkim przesyconym amerykańską klasyką, którą sama ćpam łyżkami, więc wiem, co mówię. A skoro już mowa o serialach nie amerykańskich, to na tymże HBO wszedł powalający niemiecki „Babylon Berlin”, ponoć najdroższy ich serial w historii. Powiem tak, gdyby w ten sposób zekranizowano wczesne powieści Marka Krajewskiego, to wszyscy, z autorem na czele, płakalibyśmy z radości. A jeszcze lepiej, gdyby kupili twórczość Szczepana Twardocha. Rozmarzyłam się i chyba mi ślina cieknie…
Marketing dla ludzi
Rok 2016, zbliża się kolejne rozdanie Oscarów. Magazyn „Hollywood Reporter” tradycyjnie usadza przy jednym stole kilku wybitnych reżyserów, nominowanych do tej najważniejszej nagrody filmowej. Panowie, m.in. Ridley Scott („Obcy”), Quentin Tarantino („Pulp Fiction”), Danny Boyle („Trainspotting”), Alejandro G. Inarritu („Zjawa”) rozmawiają o kinie. Pojawia się temat seriali telewizyjnych. I tu towarzystwo wybitnych postaci się ożywia. Panowie zgodnie przyznają, że telewizja obecnie daje twórcom większą swobodę niż pełnometrażowe kino, łatwiej jest przeforsować najśmielsze, często kontrowersyjne pomysły i jeszcze zdobyć na nie pieniądze. Jest mowa o wolności artystycznej i jakości.
– Podziwiam amerykański przemysł filmowy za profesjonalizm. Seriale robią najlepsi z tego przemysłu – stwierdza dr hab. Maciej Kowalewski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego. – Nad sukcesem pracuje tu sztab ludzi, począwszy od analityków trendów publiczności, po specjalistów od social media. Nie mówiąc już o najlepszych reżyserach, aktorach, operatorach itd. Kulturowy fenomen seriali jest zauważany przez branżę marketingową. Dzisiaj o naszych preferencjach konsumenckich, a nawet o zachowaniach politycznych więcej mówi to, jakie seriale lubimy oglądać niż to, jakie mamy wykształcenie i gdzie mieszkamy. Same seriale bardzo się zmieniły, stały się produkcjami wysokobudżetowymi, z ciekawą fabułą, bardziej aktualną, bo szybciej reagującą na zmiany kontekstu. Film fabularny nie daje takich możliwości prowadzenia wielowątkowej narracji jednej postaci, jaką daje serial.
Mały ekran, wielkie nazwiska
Dawniej dla twórcy filmowego trafienie z dużego ekranu na mały nie było raczej powodem do dumy, obecnie najwięksi w tej branży pracują w telewizji bądź dla takich platform jak Netflix. Seriale tworzą, m.in. David Fincher („House Of Cards” i „Mindhunter”), Martin Scorsese („Zakazane Imperium” i „Vinyl”), Steven Soderbergh („Mosaic”). Na małym ekranie możemy podziwiać grę takich znakomitych aktorów i aktorek jak Anthony Hopkins („Westworld”), Tom Hardy („Tabu”), Tom Hiddleston („Nocny portier”), Maciej Stuhr („Belfer”), Nicole Kidman („Wielkie kłamstewka”) czy Sharon Stone („Mosaic”).
To co przyciąga takie nazwiska do telewizji to wysoka jakość produkowanych dzieł i wspomniana wolność artystyczna, nie wspominając o popularności jaką udział w serialu zapewnia ich twórcom. – Takie platformy jak Netflix czy Hulu potrafią przeznaczać na produkcję serialu tyle, ile wydaje się niejednokrotnie na film. Są więc one w bardzo dobrej jakości, świetnie obsadzone, a w scenariuszach czasem pozwalają sobie na jeszcze większą wolność, więc jakościowo i na poziomie tekstu są tak samo zajmujące jak film, czasem nawet bardziej – mówi aktorka Magdalena Wrani-Stachowska. – Jako aktorce, zagranie w takich produkcjach jakie oglądam, marzy mi się bardzo. Właściwie we wszystkim co oglądam chciałabym zagrać.
Życie to serial
To, co w takim razie oglądamy? Aleksandra Zielińska: – Każdemu rodzicowi polecam: „13 powodów”. Boli, ale trzeba. Koniecznie „Wielkie kłamstewka”, po tym nawet taboret kuchenny poczuje się feministką, mnie też ruszyło. Każdemu idealiście zaaplikowałabym „Newsroom”, a tym, którzy chcą zobaczyć, jak przez osiem sezonów robi się świetną robotę – „Shameless”, wersję US. Odradzam seriale, których nie polubiliście po pięciu odcinkach. Pierwszy odcinek należy przetrzymać, stosunkowo rzadko jest udany, zupełnie jak pierwszy naleśnik, następne cztery przeznaczyć na oswajanie się, jak nie wejdzie – odpuścić sobie. Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy katują do ostatniej minuty. Nie dajecie drugiej szansy byłej miłości, a dajecie kiepskiemu serialowi?
Andrzej Kus, dziennikarz: – Uzależniony jestem od absolutnie genialnego „Gotham”. Jestem miłośnikiem komiksów, mam ich sporą kolekcję i staram się nie przegapić żadnych produkcji Marvela czy DC. Gotham jest to miasto Batmana, jednak nie on gra główną rolę. To historia jego przyjaciela, porucznika Gordona. Batman nie jest jeszcze mroczną postacią, to zwykły chłopak z wieloma miliardami dolarów na koncie. Zabijają mu rodziców, on szuka zemsty. Porucznik również bierze sobie za cel by pomóc chłopcu i odnaleźć zabójców. W serialu poznajemy od podstaw, jak „rodziły się” mroczne postaci, które znamy z komiksów o nietoperzu. Skąd wziął się Joker, skąd Kobieta Kot. Jedną z głównych postaci jest też Pingwin, w rolę którego cudownie wciela się Robin Taylor. Widzimy jego metamorfozę, jak ze zwykłego, „podnóżka” mafii – staje na jej czele. Jest mnóstwo intryg, fajnych efektów specjalnych, wątek miłosny. Wszystko to, czego szukamy. Nadrabiam zaległości i wpadła mi polska produkcja. „Wataha” opowiada o grupie strażników granicznych oraz mrocznej stronie części z nich. Są przede wszystkim wątki kryminalne, jednak jak lubi ktoś uronić łzę – również znajdzie okazję. Cieszę się, że polscy producenci zaczęli przykładać uwagę do scenariusza i starają się nadganiać bardziej widowiskowe, amerykańskie twory. Śmiem twierdzić, że gdyby ten serial nakręcony był w Stanach – byłoby o nim głośno nie tylko w rodzimym kraju, ale wyszedłby daleko poza granice.
Joanna Podwójci, prawnik: – Polecam zawsze i na zawsze – „The Wire”. To moim zdaniem serial wszechczasów. Historie i postacie mocno prawdziwe, mocno osadzone w realiach. Poszczególne serie dotykają mocno bolesnych, „niewygodnych” zjawisk: handel ludźmi, bezrobocie, bieda i wykluczenie ludzi pochodzących z ubogich środowisk. Korupcja, nepotyzm, przestępczość narkotykowa, wojny gangów i ich wpływ na przeciętnego człowieka. Każdy z bohaterów jest pogłębiony, mocno zindywidualizowany i niejednowymiarowy. Płakałam chyba na sezonie czwartym. Dialogi rewelacyjne, wręcz kultowe. Zwłaszcza rozmówki pomiędzy parą głównych bohaterów – McNultym i Bunkiem. Świetnie dobrani i poprowadzeni naturszczycy. Sprawdzałam postaci z polityki, związków zawodowych, które przewijają się przez ten film, istnieją w rzeczywistości! Obejrzałam ze trzy sezony „Suits”, amerykańskiego serialu o adwokatach. O wielkich, bardzo bogatych kancelariach adwokackich. Z czystej ciekawości, pociąga mnie takie „fiction”. Ale w drugim już sezonie znużyła fabuła, mocno nieprawdziwy obraz pracy prawników. Przyznaję się, że oglądałam to już chyba tylko dla wnętrz i sukienek Jessicy Pearson i tej rudej sekretarki.
Kamil Robak, specjalista od promocji: – „Przystanek Alaska”! Z wielu względów. Sentymentalnych na pewno. Oglądałem go jako nastolatek, a wiadomo, że na początku obcowania ze sztuką w ogóle wszystko nas fascynuje. Dopiero z wiekiem stajemy się coraz bardziej zblazowani, trudno nas zaskoczyć, czymś urzec. Często mówi się, że „Rodzina Soprano” przetarła szlaki współczesnemu serialowi, ale w moim poczuciu to właśnie „Alaska” była zwiastunem tego, z czym mamy do czynienia w serialach teraz. Po czeskim „Szpitalu na peryferiach”, czy polskim „Labiryncie” to była petarda. „Alaska” ma przede wszystkim wspaniałych bohaterów no i piękne, głębokie, znakomicie wymyślone historie. Jako scenariopisarza z wykształcenia to właśnie w kinie, teatrze czy też w ogóle w sztuce, bądź reklamie mnie najbardziej kręci. Pomysł!
Dominika Oliwia Zabrocka: – Moim ukochany serialem jest „Black Mirror”, najbardziej
depresyjna seria dystopijna jaka powstała. Na premierę nowego sezonu czekałam bardziej niż na sylwestra. Zaraz za nim na podium urocze brytyjskie „Misfits” (tylko pierwsze dwa sezony), czyli mój ulubiony serial o superbohaterach, którzy jednak są bardziej wykolejeńcami bez krztyny politycznej poprawności i – choć teraz to już chyba bardziej z sentymentu – „Lost”, pierwszy serial od którego autentycznie trzeba mnie było odciągać siłą. Ulubionym bohaterem zawsze był dla mnie Nathan z „Misfits”, którego każda wypowiedź, mina czy gest są dla mnie jednymi z najbardziej zabawnych rzeczy jakie ekrany nosiły. Teraz trochę wygryza go Tormund z „Gry o Tron”, rudy i rozczulająco nieokrzesany brodacz – ma wspaniały apetyt, jest zakochany w olbrzymce i o miłości mówi tak, że byłabym bardzo na TAK.
Ćpasz, czyli oglądasz?
Oglądanie seriali uzależnia – to pewne. Przeżywamy losy bohaterów, często się z nimi identyfikujemy. Sama jestem tego przykładem. Nie tylko wspomniane na początku „Stranger things” tak mnie „przetargało” emocjonalnie, ale też każdy sezon „House of Cards”, „The Wire”. „Dexter” czy brytyjski „Luther” – te tytuły były dla mnie doświadczeniem, które mogło się skończyć zawałem serca. Pisząc ten tekst oczekiwałam właśnie kolejnego sezonu „Black Mirror”, nadrabiając zaległości z „Girls”, głównie dla doskonałych dialogów autorstwa Leny Dunham i genialnej gry Adama Drivera. Pierwszy raz takie emocje przeżywałam jako nastolatka, kiedy David Lynch w „Twin Peaks” próbował odpowiedzieć na bardzo ważne pytanie: kto zabił Laurę Palmer?? Cześć, mam na imię Aneta i jestem uzależniona. – Oglądanie uzależnia, bardzo uzależnia – potwierdza Dominika Oliwia Zabrocka. – Nie obwiniajmy za to nowych technologii, już za młokosa na złamanie karku biegliśmy do domu z podwórka na „Czarodziejki z księżyca” czy później na „Beverly Hills 90210”. Lubimy śledzić losy swoich bohaterów, zżywamy się z historiami w totalnie innym od naszego świecie. Jeżeli uzależnienie nie odrywa nas za bardzo od rzeczywistości i nie zżera za dużo czasu, nie jest to złe. Polecam oglądanie seriali w oryginalnej wersji językowej, łączę przyjemne z pożytecznym, dzięki czemu mój angielski ma się doskonale – dodaje – Kompulsywne oglądanie całego sezonu to raczej zachowanie problemowe niż uzależnienie, zresztą od jednej nieprzespanej nocy nasze funkcjonowanie jakoś strasznie nie ucierpi – przyznaje dr Maciej Kowalewski. A Aleksandra Zielińska dodaje: – Staram sobie wmawiać, że w ten sposób dokształcam się zawodowo, więc właściwie nie ma w moim tygodniu dnia bez serialu. Acz rzadko udaje mi się wyjść poza dwa odcinki dziennie. Uczciwie policzyłam, seriali na raz oglądam tyle, ile jednocześnie czytam książek. Czyli od czterech do sześciu. Przy sześciu robię się już nerwowa. Czy uzależnia? Nie, skąd. Mogę przestać, kiedy zechcę. Może jutro.