W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym „Balladynę” wystawiono trzykrotnie: w 1959, 1992 i 2002 roku. Rzadko, jak na królową polskiej sceny. Ostatnio gościła u nas podczas Koszalińskich Konfrontacji Młodych „m-teatr” w 2015 roku, w inscenizacji Wojciecha Farugi pt. „Balladyna. Kwiaty ciebie nie obronią”. Wywrotowej o tyle, że nie próbowała na nowo interpretować znanej na wylot treści, ale powątpiewała w wartość artystyczną opus magnum Juliusza Słowackiego oraz epoki romantyzmu zafascynowanej Szekspirem i usilnie starającej się stworzyć coś na podobieństwo jego fantastycznej wizji. Założenie odważne, efekt dyskusyjny, ale jednocześnie przykład, że sięgając po tak ograne, opatrzone i wyeksploatowane dzieło warto mieć o nim coś nowego i ciekawego do powiedzenia. Inaczej będzie odgrzewaniem teatralnego kotleta.
Reżyser Krzysztof Galos, w przeciwieństwie do „Balladyny”, na scenie BTD pojawia się często – dotąd siedmiokrotnie. Tym razem sięgnął po klasykę klasyki. Wybory tego typu zawsze rodzą wielkie nadzieje, ogromne obawy i gigantyczne oczekiwania.
Reżyser w dramacie Słowackiego dostrzegł potencjał polityczny, społeczny, a nawet religijny. Myśl tę wywodzę nie ze spektaklu, ale z natchnionej eksplikacji zawartej w programie. W tytułowej bohaterce – jak czytam – zamiast naczelnej wariatki polskiej dramaturgii zobaczę kobietę silną, zdecydowaną, idącą co prawda po trupach, ale po swoje. Niemal feministkę, choć jednocześnie niekorespondującą z tą postawą życiową figurę tyrana upojonego władzą. Świat przedstawiony podlegać będzie, jak u Słowackiego, siłom nadnaturalnym, tyle że reprezentowanym nie przez leśne duchy i wiedźmę, ale Boga. To on zainterweniuje w pasmo zbrodni popełnianych w imię politycznych celów. Po premierze mam wrażenie, że obejrzałam inne przedstawienie.
Reżyser akcję „Balladyny” osadził we współczesnej Polsce. Nie pod nostalgiczną wierzbą, ale zmultiplikowaną warszawską palmą z Alei Jerozolimskich. Grabiec (Marcin Borchardt) jest dresiarzem, Alina (Dominika Mrozowska) dziewczyną z sąsiedztwa, Pustelnik (Zdzisław Derebecki) nosi ortalion i koronę w reklamówce. Chochlik i Skierka (Piotr Krótki, Katarzyna Ulicka-Pyda) popalają trawkę. Goplana (Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska) przypomina ekscentryczną divę. Wszyscy obsadzeni wprost, po warunkach, bez polotu. Insygnia władzy są plastikowe, stroje z lumpeksu, a rekwizyty rodem ze sklepu „wszystko za 5 złotych”. Jest tanio, choć chyba nie do końca w zamierzonym sensie.
Balladyna (Beata Niedziela) – jakby zarymował raper Peja – reprezentuje biedę. Pochodzi przecież z nizin społecznych, od których stara się za wszelką cenę odciąć i tu reżyser ustala punkt ciężkości dla postaci. Bezpardonowa walka o tzw. lepsze życie, parcie do władzy, a potem jej bezwzględne utrzymanie nie wynika więc z psychopatycznego usposobienia Balladyny, ale jej nieposkromionego pragnienia „bycia kimś”. Potrafi za to zabić własną siostrę, wyprzeć się matki, odwrócić od znajomych. Knuje, spiskuje i śni sny o potędze. Jednak nawet na szczycie pozostaje prostą, głupią, nieokrzesaną dziewczyną z ludu, odzianą w tandetne ciuchy, przyjmującą pretensjonalne pozy i niezdolną do utrzymania własnej psychiki w ryzach wobec podłości, których się dopuszcza. Kiedy dojrzewa do swojej roli, zakłada zgrzebną suknię królowej i dociera do niej głos sumienia – ginie. Tyle teorii, praktyka jej nie odzwierciedla. Postać nie wyściubia nawet nosa poza swoją najpopularniejszą odsłonę obłąkanej morderczyni.
„Balladyna” w dzisiejszych realiach to przyzwoity punkt wyjścia, może nawet jedyny, by dramat Słowackiego po raz kolejny strawić. Aż się prosi, by umieścić go na przykład w scenerii korporacji i próbować z tej gliny ulepić komentarz do czasów opętanych żądzą władzy i zaludnionych przez podobnych tytułowej bohaterce karierowiczów. Oczywiście nadal nie byłoby w tym specjalnej finezji, bo dzieło Słowackiego zostało już przeczytane w każdy możliwy sposób, pewnie i ten. Koszalińska premiera interpretacyjnie z pewnością nie wynosi „Balladyny” na wyższy poziom. Nie próbuje jej dekonstruować, czytać w poprzek ani wbrew, ale raczej dopasować do nieco naciąganych spostrzeżeń własnych, których i tak nie udaje się przełożyć na język teatru.
Reżyser dokonuje wyborów inscenizacyjnych, których nie uzasadnia. Współczesność nie wnika w tekst ani z niego nie wynika, ale jest jakby osobnym scenograficzno-kostiumowym bytem. To teatr aspirujący do form nowoczesnych i publicystyki, ale artystycznie tkwiący w latach dziewięćdziesiątych. Nie licząc kilku zabawnych epizodów w wykonaniu aktorów z drugiego planu, interpretacja postaci jest w najlepszym razie klasyczna, w najgorszym – karykaturalna. Niezrozumiały dobór muzyki rozpiętej między Carminą Buraną a Massive Attack, dekoracje, których główną funkcją zdaje się utrudnianie aktorom ruchu scenicznego, brak pomysłów na puenty poszczególnych scen. Wspomniane w programie konteksty polityczne są kompletnie nieczytelne, podobnie jak podbudowa religijna. Na scenie bowiem wyraźnie widzę Goplanę, która raz po raz rzuca zaklęciem i nijak się umiem z tego wywieść boskiej interwencji chrześcijańskiego Boga. Doprawdy trudno dostrzec w spektaklu jakiekolwiek elementy anonsowanych odniesień do polskiej rzeczywistości, chyba że uznamy, że każdy dramat o władzy jest z marszu również krytyką polityczną dowolnego państwa.
W założeniach ambitnie odczytana „Balladyna” ostatecznie pozostaje więc tym, czym w istocie jest – opowieścią o dobru i złu, zbrodni i karze z elementami fantasy tyle, że we współczesnym kostiumie. Niczym innym, niczym nowym. Ani klasyką, ani urokliwą baśnią, ani współczesną wariacją na temat. Pozostaje pytanie: po co?
Reż. Krzysztof Galos, obsada:Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, Dominika Mrozowska, Beata Niedziela, Małgorzata Wiercioch, Katarzyna Ulicka-Pyda, Zdzisław Derebecki, Marcin Borchardt, Artur Czerwiński, Piotr Krótki, Artur Paczesny, Wojciech Rogowski, Jacek Zdrojewski.