Fotograf Marta Obiegła podróżowała od osiemnastego roku życia, zmieniając kraje i kontynenty. Studiowała w Australii i w Indiach, pracowała m.in. w Anglii, Kenii, Tanzanii, Szwecji i Nepalu. Do momentu, kiedy stała się mamą bliźniaków i czas się zatrzymał – na cztery lata. W tym roku wyruszyła w podroż ze swoimi czteroletnimi dziećmi, by pokazać im inny świat i podzielić się z nimi swoją pasją. Chciała też sprawdzić, jak sobie poradzi z maluchami w drodze. Wspólnie zwiedzili Indonezję i Australię (Samotna wyprawa z dziećmi jest nie tylko możliwa, ale ma również szerszy wymiar, daje możliwość patrzenia na zmieniający się świat oczami dziecka). W efekcie powstał projekt Warriors of the Silent Land, niezwykłe zdjęcia, a przede wszystkim niezwykła historia o dzieciach – wojownikach, które uczą się i doświadczają nowej rzeczywistości.
– Nauka kilkanaście tysięcy kilometrów od domu. Skąd taki pomysł?
– Wychowywałam się w małej wiosce pod Wrocławiem. Wokół nas roztaczał się ogromny las. Mama mi opowiadała, że gdy miałam siedem lat, rozpłakałam się i mówiłam, że znam już wszystkie jego zakamarki, że on mi nie wystarcza… Zawsze wiedziałam, że będę podróżować i nigdy nie czułam lęku przed nieznanym. Bardzo szybko odnajduję się w nowych miejscach, bo wówczas czuję w sobie siłę do działania. Australia to rzeczywiście daleki kierunek, ale nie aż tak odmienny świat.
Na początku studiowałam dziennikarstwo, ale powolutku rozwijała się moja miłość do filmu i do fotografii. Na drugim roku przeniosłam się więc do szkoły filmowej. Po trzech latach nakręciłam dokument, dzięki któremu otrzymałam stypendium w Bollywoodzkiej szkole filmowej. Miałam wrócić do Australii, żeby dokończyć moją pracę magisterską, ale już pierwszego dnia, gdy wylądowałam w Indiach, oczarowana nowym światem, wiedziałam że zostaję. Spędziłam tam dwa i pół roku, ukończyłam szkołę i pracowałam, następnie przeniosłam się do Nepalu, a później do Afryki.
– Jak to się robi? Jak znajduje się w sobie siłę i odwagę do podejmowania takich decyzji?
– Czuję, że gdy jestem zbyt długo w jednym miejscu, popadam w rutynę i coraz więcej rzeczy mnie ogranicza. Czuję strach, który nie do końca jest mój, a raczej pochodzi z zewnątrz. Będąc w podróży, w ciągłym ruchu, mam wrażenie, że wszechświat się przede mną otwiera, zmienia mój punkt widzenia i daje ogrom możliwości. Czuję, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jest tylu ludzi, którzy pojawiają się na naszej drodze i chcą nam pomóc, lub którym i my możemy nieść pomoc. To dzięki nim zaczynamy odczuwać sens podroży, odwagę i zaufanie.
– Zawiodłaś się kiedyś na ludziach podczas swoich wypraw?
– Oczywiście, ale przede wszystkim dlatego, że to we mnie coś było „nieprzepracowane”. Jeśli doznałam zawodu, był on dla mnie nauką. Uważam, że w życiu nie ma złych doświadczeń, są tylko doświadczenia. One zawsze nam coś pokazują. Z takim poglądem jest mi bardzo łatwo wyruszyć w jakąkolwiek podróż bez lęku.
– Wyruszyłaś z dziećmi w podróż na Bali i do Australii. Długo przygotowywałaś się do tego wyjazdu?
– Właściwie nie było żadnych większych przygotowań. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy miesiąc przed odlotem. Wyruszyliśmy do Indonezji nie dlatego, że poczułam siłę, ale dlatego, że poczułam niemoc. Jako fotograf i jako mama. Żyjąc w tak ogromnym pośpiechu, przy tak dużej ilości sesji, stałam się sfrustrowaną mamą, która stara się połączyć życie zawodowe z wychowywaniem maluchów i dochodzi do momentu, gdy żadnego z powyższych nie robi dobrze. Czułam, że moja fotografia staje się wymuszona, a kadry nieautentyczne. Wyruszyliśmy bez planu, z ograniczonym budżetem, spakowani w małą walizkę z ubraniami i dużą walizkę ze sprzętem fotograficznym. Nie wiedziałam, czy wrócimy za miesiąc, czy za dwa, a ostatecznie całość zajęła nam pięć miesięcy.
– Co przez ten czas działo się w Waszym życiu?
– Pierwsze dwa miesiące spędziliśmy na Bali. Miałam być tam fotografem podczas projektu Matki Nomadki, obejmującego wspólny półroczny wyjazd matek z dziećmi. Grupa jednak nie dojechała. Zostaliśmy sami. Bez planu. W zatłoczonym mieście, w którym nie było bezpiecznych chodników, gdzie trzeba balansować na krawędzi jezdni i słuchać ciągłego dźwięku klaksonów. Wynajęcie samochodu i jazda po lewej stronie były dla mnie dużym wyzwaniem. Bliźniaki były zachwycone faktem, że nie muszą używać fotelików samochodowych, a ja byłam za to przerażona. Bali było dla nas intensywne, trudne i mam wrażenie, że testowało nas na każdym kroku. Lokalna kuchnia balijska została odrzucona przez moje dzieci już pierwszego dnia, bo absolutnie nie tolerują chilli. Drogie zachodnie restauracje nie były zaś opcją na moją kieszeń, więc pierwszy miesiąc przeżyli na frytkach i owocach.
– A samodzielne gotowanie?
– Gdy znaleźliśmy już dom w maleńkiej balijskiej wiosce, postanowiłam, że zacznę gotować. Po pierwszej wizycie w lokalnym markecie zrezygnowałam. Mięso i ryby rozłożone na słońcu, oprócz tego że miały odrzucający zapach, były pokryte chmarą much. Wcześniej wyobrażałam sobie, że Bali będzie jak „małe Indie”, pełne cudownych świątyń i ludzi, którzy mają otwarte serca i domy. Miałam świadomość, że jestem zachodnią turystką i będę musiała targować się na każdym kroku, ale nie byłam przygotowana na to, że ceny w sklepach podskoczą, gdy tylko przekroczę próg. Na pewno nie jest to tropikalny raj, a raczej zniszczona przez turystów i cywilizację wyspa. Brudna, przeludniona i zanieczyszczana, a do tego droga. Szczerze mówiąc, to chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, jak to będzie, gdy już wylądujemy. Podroż z dziećmi rożni się od podróżowania solo, wymaga większej odpowiedzialności, jest mniej spontaniczna. Moją ukrytą intencją było to, że spotkam na swojej drodze inne matki, które również są w podróży, by się od nich uczyć i być razem, ale to wydarzyło się dopiero w Australii.
– Czego Twoje bliźniaki nauczyły się podczas tego wyjazdu?
– Dzięki tej podroży dzieci nauczyły się większej akceptacji rzeczywistości, nabrały śmiałości i odwagi w odkrywaniu nowych miejsc. Bliskość matki będącej z nimi 24 godziny na dobę, pozwoliła im, paradoksalnie, łatwiej i chętniej oddalać się ode mnie, z zaciekawieniem poznawać nowych ludzi i nowe miejsca. Stały się wolne i odważne, a z drugiej strony bardziej wrażliwe, bo miały kontakt ze smutną rzeczywistością wyspy. Chociaż Bali jest bogatą, turystyczną wyspą, to jednak jej mieszkańcy żyją często na pograniczu wielkiej biedy. Mieszkaliśmy w małym domku na balijskiej wsi, po jednej stronie mieliśmy dżunglę, po drugiej brudne plaże, te prawdziwe, nie z widokówek.
– Co w takim razie wyniosłaś ty, sama dla siebie?
– Przede wszystkim nauczyłam się szacunku do swojego czasu. Tego, który mogę poświęcać moim dzieciom, teraz, kiedy są malutkie. Wiem już, że naprawdę można się zatrzymać, a milion rzeczy, które robimy tu i teraz jest zbędnych, niepotrzebnych. Wystarczy tak niewiele, żeby wieczorem położyć się z poczuciem bycia spełnionym. Przez ostatnie dwa miesiące mieszkaliśmy w samowystarczalnej komunie, w australijskim buszu, gdzie nie było Internetu, nie było telefonów i większość czasu spędzaliśmy razem, w zgodzie z naturą. Każdy w komunie powinien wykonywać kilka godzin pracy dla wspólnoty. Ja już na wstępie usłyszałam od ludzi, którzy nas przyjęli, że najważniejszą pracą, jaką mogę zaoferować wspólnocie jest bycie mamą. Po prostu. To był największy dar jaki dostaliśmy podczas tej podroży – czas dla siebie, niezakłócony niczym z świata zewnętrznego.
– Wiele mam, czytając ten tekst, pomyśli sobie z pewnością – też bym tak chciała. Z drugiej strony po prostu boją się, często przede wszystkim tego, co powiedzą inni.
– Również się z tym zmagałam, oczywiście. Moja rodzina i część przyjaciół nie do końca rozumieli, jak mam zamiar „przetrwać” miesiące z dwójką małych dzieci w podroży. Ja jednak wiedziałam, że aby znaleźć to, czego potrzebuję, muszę wyjść poza strefę własnego komfortu i intuicyjnie czułam, że ta podroż jest dla nas dobra.
– Wróciliście niespełna dwa tygodnie temu. Jak wygląda ten powrót do rzeczywistości?
– To zawsze cudowne uczucie wracać do domu, wtulić się w rodzinę i znajomych, poczuć się bezpiecznie. Wiem, że przede mną sezon i rzeczywistość zacznie przyspieszać. Dlatego w tym roku chciałabym podejść do mojej pracy bardziej świadomie. Moja fotografia zmieniła się podczas wyjazdu, a co najważniejsze znów mnie fascynuje. Z każdą z rodzin, z którą pracuję, chciałabym wejść w relację, a nie traktować jej jako kolejne zlecenie. Tak, by pokazać ich prawdzie historie i wyjątkowość.
– Czy fotografia dziecięca jest tym, w czym spełniasz się najbardziej?
– Jestem absolutnie zakochana w fotografii dziecięcej. Wcześniej, gdy podróżowałam, fascynowały mnie reportaże, możliwość zawarcia w kadrze nieuchwytnych emocji, czegoś autentycznego. Teraz znajduję tę możliwość podczas pracy z dziećmi. Robię zdjęcia bardzo intuicyjnie, czasami śnią mi się moje przyszłe kadry, czasami płaczę na sesjach ze wzruszenia, czasami mam gęsia skórkę i wtedy wiem, że to co robię, jest prawdziwe.
– Dzięki Waszej wspólnej podróży również powstały niesamowite zdjęcia, które docenione zostały już m.in. przez „National Grographic”. Rozwijasz też projekt Warriors of the Silent Land. Opowiedz, jaki jest jego główny cel.
– To projekt fotograficzny, będący emocjonalną ilustracją naszej podroży. Zawiera w sobie bagaż wszystkich doświadczeń, które przeżyliśmy, od zwątpienia i rozczarowania,poprzez akceptację, aż do pełni odczuwania piękna i jedności. Obserwowałam reakcje moich dzieci na brudne, zasypane śmieciami i odpadkami plaże. Te, na których nie mogli zbierać muszli, tylko kawałki plastiku. Zawsze starałam się uwrażliwić moje dzieci na piękno świata, tutaj tego piękna nie było. Chciałam, żeby mój projekt był na tyle wyrazisty by poruszyć nasze sumienie, ponieważ zawarcie w jednym kadrze małego dziecka i obrazu tak bezmyślnie niszczonej planety, już samo w sobie ma silne przesłanie. Wierzę też, że w dziecięcej świadomości jest nadzieja.