Zanim latem pojedziemy do Rumunii, pozwólmy by zimą Rumunia przyjechała do nas. Przy okazji wypłuczemy z organizmu wolne rodniki i inne paskudztwa. Jeśli zaprosimy przyjaciół, będziemy mieli okazję do sympatycznych rozmów. Dobre wino rozwiązuje języki nawet milczkom i poprawia nastrój ponurakom.
Mija 17 lat od opublikowania raportu holenderskich naukowców z uniwersytetu w Wageningen. Holenderscy uczeni przez 40 lat badali wpływ wina na zdrowie. Zaczęli w roku 1960 na okazałej próbie 1400 mężczyzn. Grupa kontrolna zachowywała całkowitą abstynencję. Pozostali pili alkohol w różnych postaciach i ilościach. Po upływie czterdziestu lat okazało się że ci, którzy pili wino żyli średnio o 5 lat dłużej od abstynentów. Holenderscy uczeni dowiedli także, że wino działa bakteriobójczo, poprawia trawienie i pracę nerek, obniża poziom złego cholesterolu, a czerwone wino ma działanie antynowotworowe.
A więc – wino! Ale dlaczego rumuńskie? Ano choćby dlatego, że w prestiżowym rankingu Lonely Planet za rok 2016 Rumunia znalazła się w ścisłej czołówce krajów godnych odwiedzenia w roku 2017. Wśród regionów szczególnie polecanych autorzy opracowania wymieniają Transylwanię, deltę Dunaju oraz Karpaty, Maramures i bliską polskiemu sercu Bukowinę.
Vinarte, czyli sukces entuzjastów
Drugi powód jest nie mniej ważny: rumuńskie wina od kilku lat są znowu w światowej czołówce. Zbierają prestiżowe nagrody. W miejsce państwowych kombinatów gospodarujących na tysiącach hektarów zapuszczonych winnic, pojawili się prywatni inwestorzy, także zagraniczni, z Francji i Italii. Posadzili nowe krzewy, wymienili sprzęt, zainwestowali w porządne dębowe beczki. Zatrudnili absolwentów uczelni rolniczych, młodych ludzi bez złych nawyków, a za to z ambicją, by ich wina były najlepsze w świecie. Już widać efekty tych działań. – W tej chwili największym problemem rumuńskich win jest nie jakość, a opinia. Straciliśmy ją w latach socjalizmu i chociaż teraz robimy naprawdę świetne wina, to trudno przełamać złą opinię z czasów minionych – mówi Adrian Badea z Vinarte.
Z piwnic Vinarte wychodzą jedne z najlepszych rumuńskich win. W tym roku serwowano je gościom ambasady Rumunii w Warszawie w czasie przyjęcia z okazji święta narodowego tego kraju. Były też podawane w Parlamencie Europejskim i w ambasadzie Francji w Bukareszcie.
Firmę założyła grupa winiarzy z Rumunii, Francji i Włoch w roku 1998. Zaczęli od zakupu winnic. Po gruntownych badaniach gleby, klimatu, nasłonecznienia, zdecydowali się na trzy winnice. W sumie prawie 350 ha. – Każda z winnic ma własną osobowość – mówi Adrian. – Nasze winnice różnią się klimatem, glebą. Każda daje inne wina, dzięki temu nasza oferta jest zróżnicowana. Drugi krok to było wykarczowanie zdziczałych popegeerowskich krzewów. W ich miejsce posadzili nowe, przywiezione z Francji. Zanim zaczęły owocować, na miejscu pojawiły się nowe zbiorniki na moszcz, prasy, filtry, dębowe beczki. Skompletowana została młoda załoga. Po czterech latach wypuścili na rynek pierwsze wina. „Prince Matei”, Prince Mircea” i „Soare”. – To była prawdziwa rewolucja w rumuńskim winiarstwie – wspomina Adrian. – Te wina zrobiły furorę, zdobyły międzynarodowe nagrody, a nam dały potężny zastrzyk entuzjazmu. Poszliśmy za ciosem, dziś mamy w ofercie trzy rodziny win, ale ta pierwsza jest wciąż naszym oczkiem w głowie.
Wieczór z księciem i syreną
Na rozmowę o rumuńskim winiarstwie i winach Vinarte, Adrian przywiózł w gustownym kartonie przedstawicieli tej pierwszej kolekcji. Wiadomo, „verba docent, exempla trahunt”.
Rozmowę zaczynamy od lekkiego rieslinga Cuvee D’Excellence. Wino pochodzi z położonej przy granicy z Serbią winnicy w Starmina. – Mamy tam gleby gliniaste, trochę margla – opowiada Dorian. – Klimat niby kontynentalny, ale z wpływami śródziemnomorskimi. Doskonały dla winorośli italian resling. Nie zbieramy więcej niż 5 ton z hektara, gorsze owoce zostają na krzewach. Moszcz fermentuje w stosunkowo niskiej temperaturze, a później dojrzewa przez 3 miesiące w dębowych beczkach.
Wino ma ładny jasnożółty kolor. Smakuje trochę grejpfrotowo. Zagryzamy maślaną rybą, zmieniamy kieliszki i kontynuujemy rozmowę.
Cuvee d’Exellence Sauvignon Blanc pochodzi z tej samej winnicy, co poprzednik. Smakuje bardziej zielonym jabłkiem, jest lekko kwaśne. Pozostawia długotrwały posmak. Zagryzamy krewetką i zmieniamy kieliszki, bo nadchodzi książę Mateusz.
Prince Matei pochodzi z Villa Zorilor w Karpatach Południowych. Gleby tam wapienne, ilaste, a klimat kontynentalny. Książe ma w swoich żyłach krew mieszaną, 90 procent merlota, pozostałe 10 proc, to cabernet sauvignon. W porównaniu z włoskim rieslingiem jest krzepki, 14,5 proc. alkoholu. Od tego księcia zaczęły się sukcesy Vinarte. – W trosce o jakość zbieramy tylko 3,5 tony z hektara – tłumaczy Adrian. – Zbieramy tylko najlepsze i w pełni dojrzałe owoce. Moszcz fermentuje w cysternach ze stali nierdzewnej przez 25 dni. Później trafia do dębowych beczek, gdzie leżakuje cały rok. Dopiero wtedy wino jest przelewane do butelek.
Książę ma piękny rubinowy kolor. Pachnie jeżynami i poziomkami. Jest sympatycznie cierpki. Zagryzamy twardym serem z Horezu (rumuńskie sery to temat na osobną opowieść, w niczym nie ustępują francuskim czy włoskim). Adrian żałuje, że nie mamy dziczyzny, bo to by dopiero byłaby poezja smaku, twierdzi. – To wino może przetrwać w butelce nawet 15 lat – chwali Adrian – i przez cały ten czas będzie tylko zyskiwać na bukiecie i smaku. Butelka musi oczywiście być w piwnicy – dodaje.
Kolejny arystokrata, Prince Mircea, jakoś nie utkwił mi w pamięci. Może zanadto podobny był do poprzednika.
Inaczej było z Soare. Wino zrobione jest w całości z odmiany cabernet sauvignon i pochodzi z winnicy Sâmbureşti, położonej nad Dunajem. W przypadku tego wina zbierane jest także nie więcej niż 3,5 tony najładniejszych owoców z hektara. Soare spędza w dębowych beczkach znacznie więcej czasu niż obydwaj książęta, bo aż 18 miesięcy. Kolejne pół roku spędza w butelkach w piwnicach Vinarte i dopiero wtedy trafia do sprzedaży. Ma intensywny rubinowy kolor, pachnie czekoladą. Jego smak długo utrzymuje się na podniebieniu. – Missisipi, Missisipi, Missisipi – powtarza Adrian. Później wyjaśnia, że tak mierzy czas. – Missispi to jedna sekunda. Przy Soare czuję jego smak przez 6 Missisipi. Zagryzamy dojrzałym serem, a później Adrian obiera jabłko i kroi na ćwiartki. Sięga po niewielki słoik z ciemnobrązową substancją. – To konfitura z cebuli – wyjaśnia. Jego przyjaciel zmaga się z wyjątkowo twardym serem, który kruszy się, a na plasterki pokroić w żadne sposób nie daje. Panowie zmieniają kieliszki na mniejsze. Widać, że zbliżamy się do głównej atrakcji.
Na stole pojawia się zgrabna, półlitrowa flaszka z Sireną Dunarii. To wino wyjątkowe. Powstaje raz na kilka lat. Ostatnio w 2006 roku. Problem w tym, że potrzebny jest splot rzadkich zjawisk pogodowych. Lato musi być gorące i suche. A jesienią musi pojawić się przymrozek. Ścina on owoce, a gdy później znowu jest cieplej, pojawia się na nich szlachetna pleśń – Botrytis cinerea (ta sama którą wykorzystują winiarze z Tokaju). I znowu trzeba czekać na przymrozek, czasem do pierwszych dni grudnia. Dopiero wtedy zmrożone owoce są zbierane i tłoczone na zimno bez rozmrażania. Fermentują w małych stalowych cysternach. Później trafiają na 2 lata do opalonych od środkach dębowych beczek.
Syrena jest blondynką, ma złocisty kolor. Pachnie miodem i kwiatem lipy. Klei się do podniebienia, długo trzyma się na języku. Twardy ser i cebulowa konfitura wzmacniają jej smak. Jeśli ktoś szuka przypadku, w którym z czystym sumieniem można zastosować przymiotnik „niebiański” , to jest to właśnie ten moment. Adrian patrzy na nasze pełne zachwytu twarze i wtrąca, że jeśli ktoś ma silną wolę, może flaszkę z Sirena Dunari przechowywać w piwnicy dowolnie długo, bo wino to z każdym rokiem tylko zyskuje na smaku i bukiecie. Zastanawiam się, co robi Vinarte, żeby przez 10 lat przechować zapas tego trunku.
Nie wiadomo kiedy minęło prawie 6 godzin. Wprawdzie rozmawialiśmy nie tylko o winach, ale i o współczesnej Rumunii i życiu w ogóle, ale i tak czas upłynął błyskawicznie. „I’m ready, my Lord”, śpiewał Leonard Cohen. Jesteśmy sympatycznie wstawieni, zbieramy się do wyjścia, obiecując sobie powtórzyć spotkanie przy następnej rodzinie Vinarte.