Rynek nieruchomości, tak jak inne dziedziny gospodarki, od czasu przemian ustrojowych początku lat 90. ubiegłego wieku przeszedł głębokie przeobrażenia. Zawód pośrednika w obrocie nieruchomościami powstawał od zera. Jego podstawy stworzyli ci, którzy jako pierwsi zaczęli w nim pracę. Wśród nich Anna Kamińska, założycielka i właścicielka jednej z trzech pierwszych w Koszalinie agencji nieruchomości. Jej ANKAM obchodzi właśnie jubileusz 25-lecia istnienia.
– Tych 25 lat, odkąd istnieje Pani agencja, to w dziedzinie obrotu nieruchomościami epoka.
– Na początku było ciężko, ale miałam szczęście praktykować u pana Tadeusza Bochni, nieżyjącego już notariusza. Wszystkiego, co ważne w moim zawodzie, nauczyłam się od niego – na przykład czytania ksiąg wieczystych. Wtedy było w stutysięcznym mieście dwoje notariuszy: pani Barbara Kubek i pan Bochnia właśnie. Potem dołączyli pan Waldemar Dullek i pani Urszula Stanisławska, a później już sypnęło kancelariami notarialnymi.
– Taki samo jak agencjami nieruchomości. Jest ich obecnie w Koszalinie około pięćdziesięciu…
– Ustawa uwolniła zawód i zrobiła dużo złego. Nie chodzi o konkurencję; ona zawsze jest twórcza. Chodzi o kompetencje a więc wykształcenie i minimum z pięć lat praktyki w zawodzie . Nasz zawód to przepisy, znajomość rynku, cen, geodezji, prawa spadkowego, podatkowego, budowlanego… Tego nie można się nauczyć w ciągu kilku miesięcy pracy w agencji. A tak się często dzieje, że osoby z krótkim stażem otwierają swoje firmy. Klienci na tym cierpią, bo nie otrzymują takiej usługi, jaką powinni. To również psuje opinię całej branży.
– Kiedyś działała komisja odpowiedzialności zawodowej.
– Byłam członkiem komisji w jej sędziowskim składzie, kiedy głośna była sprawa właściciela największej „sieciówki” w Polsce – miał na rok odebraną licencję za nieetyczne zachowanie. Komisja była skuteczna. Nadal istnieje Polska Federacja Rynku Nieruchomości, ale niestety rozpadło się Stowarzyszenie Środkowopomorskie. Smutne to ponieważ współtworzyliśmy nasze Stowarzyszenie, PFRN. Do momentu uwolnienia zawodu byliśmy zobowiązani ustawą, taką jaką mają lekarze i prawnicy, do kształcenia ustawicznego. Trzeba było prowadzić dziennik szkoleń, zdobyć określoną ilość punktów w ciągu dwuletniego okresu rozliczeniowego. To była pierwsza sprawdzana rzecz, gdy wpływała do komisji skarga na jakiegoś pośrednika. Jako członek gremium sędziowskiego, jeździłam do Warszawy, bo oczywiście nie sądziliśmy pośredników ze swojego obszaru działania.
– Dziennik szkoleń poświadczał ustawicznie podnoszenie kwalifikacji?
– Można było stracić nadaną przez Ministerstwo licencję za brak szkoleń. Stałe dokształcanie jest niezbędne. Kiedy wchodzi w życie nowa ustawa, jak ta niedawna o ziemi (wprowadzająca obwarowania co do zakupu przez cudzoziemców i osoby nie będące rolnikami), trzeba być na bieżąco, bo przychodzi klient, który ma prawo nie znać przepisów, a my mamy obowiązek podać mu kompetentnie niezbędne informacje.
– Dawniej dochodzenie do samodzielności w zawodzie trwało dłużej.
– Obowiązkowe były na przykład roczne praktyki zawodowe, ale i wymóg posiadania wyższego wykształcenia. Ja wypuściłam na rynek kilkunastu praktykantów. Część z nich prowadzi swoje biura, jak praktykantka z Gryfina. Jeden ze stażystów został moim pracownikiem, a teraz pracuje w prestiżowej agencji pośrednictwa na Malcie. Ale były i osoby, które pracują w urzędach, a potrzebowały licencji pośrednika, żeby móc uczestniczyć w przygotowywaniu i prowadzeniu przetargów na nieruchomości. No i to wszystko przez ustawę uwalniającą zawód się zepsuło.
– Do czego odwoływali się Państwo na początku, tworząc podstawy swojej profesji?
– Byliśmy pionierami. Moja licencja ma numer trzycyfrowy, a spokojnie mogłaby mieć dwucyfrowy. Uczyliśmy się na swoich błędach: prawo wieczysto-księgowe, książki, kontakty z notariuszami i codzienna praktyka, która przynosiła nowe dylematy do rozstrzygnięcia. „Przechodziliśmy” Agencję Rolną Skarbu Państwa i wszystkie jej przekształcenia, prawa pierwokupu. Pierwsze umowy, jakie tworzyliśmy, pisaliśmy przy pomocy znajomych adwokatów. Mieliśmy wówczas swoją wewnętrzną sieć, wewnętrzną bazę danych, gdzie się wymienialiśmy informacjami, szkoliliśmy, wybieraliśmy sobie sami wykładowców ze „skarbówki” odnośnie podatków, geodetów szkolących nas z przepisów geodezyjnych.
– Ogromne zmiany zaszły również w zakresie technicznym?
– Pamiętam pierwszy nasz aparat cyfrowy, który miał taką pojemność pamięci, że obecnie najprostsza komórka ma pięć razy większą. Ale to i tak był postęp wobec zdjęć robionych na kliszy. Były pierwsze zdjęcia nieruchomości w albumach takich, jakie zwykle mamy w domu… Moja pierwsza baza danych wyglądała w ten sposób, że miałam kartoniki, w nich były kwadratowe, kolorowe karteczki. Czerwone były domy, zielone mieszkania, niebieskie działki – tak były te fiszki poukładane. Byłam z siebie bardzo dumna. Potem pierwszy komputer i pierwsza drukarka igłowa, która piszczała pięć minut, zanim coś tam z siebie wydobyła.
– Pamięta Pani pierwszą obsłużoną transakcję?
– Oczywiście. Była to działka pod domek szeregowy przy ulicy 4 Marca. Należała do kolegi. Dlatego podwójnie się bałam. To generalnie były inne czasy, nie było tych ustaw o ochronie danych, wszystko szło normalnie. Księgi wieczyste z archiwum wynosiłam pod pachą, zanosiłam do notariusza Bochni, sprawdzaliśmy co trzeba i zanosiło się je z powrotem. Nic nie ginęło. A teraz w dobie cyfryzacji albo nie ma księgi, albo są nazwiska poprzekręcane, albo inne błędy. Cały czas sprostowania idą do Ksiąg, bo dane wpisuje firma zewnętrzna, która nie ma zielonego pojęcia co pisze.
– Był taki moment, wspomniała go Pani, że koszalińskie biura współpracowały ze sobą. Co się stało, że to już nie działa?
– To była sieć dziewięciu biur. Część z nich działa do tej pory. Stowarzyszenie Środkowopomorskie było bardzo prężne. Jako pierwsi w Polsce wprowadzaliśmy umowy na wyłączność. My te umowy jako wzorcowe przekazywaliśmy całej Polsce! Organizowaliśmy Konferencje Rynku Nieruchomości, na które zjeżdżali się ludzie z całego kraju. Potem chyba „zjadły” nas ludzkie przywary, chęć dominacji, ujawniły się skrywane ambicje. Na rynku robiło się coraz ciaśniej, zaczęła się niezdrowa rywalizacja i walka o pieniądze. Wszystko się rozpadło.
– Liczba biur w Koszalinie gwałtownie wzrosła.
– My, którzy jesteśmy pionierami rynku, na początku tym się martwiliśmy. Ale trafnie ujął to mój klient: „Te biura są, a za chwilę już ich nie ma. Stare są pewne, bo mają jakąś historię i doświadczenie”. Zawsze powtarzam osobom dzwoniącym do nas po raz pierwszy, że nie chodzi o to, że jestem najlepsza, ale warto by sprawdzili innych od tej strony: czy działali jeszcze za czasów, kiedy obowiązywały licencje, jaki mają staż rynkowy… Są biura, które nie mają pieniędzy na nic: na ogłoszenia promujące oferty, na porządną obsługę. Wpiszą ofertę w serwisie OLX albo na Allegro i czekają na cud. Te oferty są otwarte, nie ma tam podanej ulicy, nie ma adresu. Zleceniodawca sam nie może swojego mieszkania znaleźć, to jak ma je znaleźć potencjalny nabywca. U nas każda oferta sprzedaży nieruchomości to nowy plan marketingowy sprzedaży i kalkulacja kosztów jego realizacji. Osobna dziedzina naszej pracy to obsługa kupującego, który zgłasza akces zakupu konkretnej nieruchomości (osoba prawna lub fizyczna ). Klienci nie mają czasu na przeglądanie ofert w Internecie. My przygotowujemy research rynku i przedstawiamy konkretną ofertę przygotowaną pod konkretnego klienta.
Mamy zlecenia z kraju a coraz częściej i z zagranicy od Polaków, którzy tam mieszkali, tam zarabiali, a teraz myślą o powrocie do Polski na emeryturę lub o otworzeniu w kraju jakiegoś interesu. Wówczas posiłkujemy się zaprzyjaźnionymi firmami z całego kraju, z którymi od lat współpracujemy. Takim sposobem sprzedałam działkę w Zakopanem mojemu klientowi z USA – udało się wszystko zamknąć szybko, sprawnie i atrakcyjnie cenowo.
– Biura nie mają najwyraźniej standardu pracy.
– Ich działanie jest nastawione na szybki zysk. Ale to nie jest dziedzina, w której zysk przychodzi szybko. W nieruchomościach wydaje się na reklamy niebotyczne kwoty. Bez systematycznej i przemyślanej promocji nie ma efektów. Nie chodzi tylko o poprawne napisanie anonsów. To jest również pozycjonowanie w Internecie. Jedna osoba u mnie w biurze zajmuje się wyłącznie marketingiem: wpisuje do Internetu, pozycjonuje, obsługuje fanpage, Facebook, Instagram. Idziemy z postępem czasu i musimy mieć wszystkie narzędzia. Odnawiamy systematycznie stronę internetową, dostosowaliśmy ją do smartfonów i innych urządzeń mobilnych.
– Strona wizualna ofert jest bardzo ważna.
– „Kupujemy oczami”. Dlatego należy dokładać wszelkich starań, żeby nieruchomość była atrakcyjnie pokazana, na wysokiej jakości, zachęcających zdjęciach. Wiadomo, że koszaliński rynek jest, jaki jest i nikt nie wyda 20 tysięcy złotych, żeby przygotować coś do sprzedaży. Ale znaczenie ma już kwestia elementarnego porządku. Podpowiadamy więc klientom, jak mogą małym kosztem poprawić wrażenie. No i staramy się jak najbardziej profesjonalnie podejść do fotografii, a to wiąże się z profesjonalnym sprzętem, czyli w konsekwencji bardzo dużymi kosztami.
– Popularny staje się home stanging, czyli poprawianie stanu mieszkań albo domów przed sprzedażą.
– Taki w pełnym zakresie jeszcze się u nas, lokalnie, nie przyjął. Robimy minimalny lifting. Mamy zaprzyjaźnioną ekipę, która maluje mieszkania. Tam gdzie stoją jakieś zużyte stare meble, usuwamy je. Mieszkania dokładnie sprzątamy. Koszt tych zabiegów zwraca się z dużą nawiązką. Nie chodzi tu o to, aby biegać z wazonem z kwiatami po każdym z pomieszczeń, bo klienci nie lubią być oszukiwani na zdjęciach, ale czasem drobne zabiegi typu ”odgruzowanie” pomieszczeń i uprzątnięcie daje pożądany efekt. Pamiętam historię mieszkania myśliwego, które ”straszyło” ze zdjęć rogami zwierząt, z których właściciel był bardzo dumy a potencjalni kupcy przerażeni. Zdjęliśmy poroże oraz trochę boazerii i mieszkanie zniknęło z rynku w kilkanaście dni!
– Do Koszalina weszły firmy zewnętrzne, które mają duży kapitał i fundusze na reklamę
– Tak, działają od wielu lat. Ale można powiedzieć, że wychowują pracowników dla konkurencji. Większość nowych biur to ich pracownicy kilku miesięczni .
– Czy to znaczy, że zatrudnieni tam ludzie szybko odchodzą?
– Tam jest rotacja jak w call center (śmiech). A mnie się zdarza przeprowadzać transakcje już w drugim pokoleniu… Kiedyś młodzi ludzie kupowali mieszkanie, a teraz przychodzą z dorosłym synem, który właśnie się żeni i potrzebuje mieszkania. Podkreślam: przychodzą do mnie. Pamiętają mnie, pamiętają tamtą sytuację. Dobrze ją wspominają. I co ważne – nie wychowałam konkurencji, jako jedyna w Koszalinie chyba. Przez tych 25 lat pracowało u mnie raptem dziewięć osób. Moi współpracownicy mają już kilkanaście lat stażu w firmie. Jeśli odchodzą, to z powodu wyjazdu do innego miasta lub z powodów zdrowotnych.
– Czemu to Pani zawdzięcza?
– Dobrej atmosferze, o którą warto dbać. Proszę zwrócić uwagę, że my spędzamy ze sobą więcej czasu niż z rodziną! Zresztą nieruchomości to nie jest praca w stałych ramach czasowych jak na przykład w banku. Klienci dzwonią wieczorami i chcą coś obejrzeć, bo pracują do dwudziestej. To są soboty, niedziele, kiedy przyjeżdżają ludzie z Polski albo z zagranicy. To są święta, kiedy zjeżdża się rodzina i przy okazji porządkuje sprawy majątkowe. To samo w sylwestra, bo są firmy zamykające działalność z końcem roku, które muszą sprzedać coś jeszcze jako VAT-owcy. Panie siedzą więc u fryzjera, a ja u notariusza. Ale to daje radość, bo jest gratyfikacja finansowa, ale i satysfakcja.
Spotykamy się również rodzinami na weekendach firmowych czy piknikach. Wspólnie wychodzimy do kina czy na koncert, obecnie na mecze koszykówki jako że zostaliśmy jednym ze sponsorów AZS-u.
– Tego w „sieciówkach” pewnie jest mniej.
– One sprawdzają się w dużych miastach, bo mają po kilka oddziałów i w każdym ten sam standard. W małym mieście, gdzie wszyscy jakoś się znają, sympatia do określonej osoby nadal jest czynnikiem decydującym. W „sieciówce” jest anonimowość. Ktoś przyjął dokumenty, ktoś przekazał. Jak w call – center. Często w reklamach podany jest telefon do siedziby firmy. Dzwonię i okazuje się, że nie mogę się dowiedzieć, na którą stronę wychodzą okna interesującego mnie mieszkania, bo pani odebrała w Warszawie, a nie w Koszalinie.
– Kontakt osobisty procentuje?
– Praca pośrednika to jest duży procent psychologii. Ludzie do biura nieruchomości przychodzą często tylko raz w życiu. Przychodzą, bo mają do załatwienia ważną sprawę, u podstaw której jest albo radość albo jakiś smutek.
– Zawsze są w stresie?
– Zazwyczaj są w głębokim stresie. Wydają oszczędności życia albo sprzedają życiowy dorobek. W tle jest często czyjaś śmierć albo rozwód. Niestety, w 70 procentach praca biura to sprawy wynikające z rozwodów, podziału majątku, spadków. Do tego zazwyczaj konflikt w rodzinie, wręcz nienawiść. Często są również sprawy komornicze. Pomagamy tym, którzy chcą sprawy pozałatwiać, zanim komornik ich zlicytuje. Samodzielna sprzedaż, nawet szybka, a więc przy obniżonej cenie, jest korzystniejsza niż sprzedaż w drodze licytacji komorniczej. Zresztą my współpracujemy z komornikami i spłacamy zaległości klientów. Komornik chce zaspokoić wierzycieli jak najszybciej; jemu jest nawet na rękę, kiedy dłużnik sam przeprowadzi transakcję sprzedaży i przyniesie gotówkę. Zdarzają się dramatyczne historie, że jedno z małżonków – na przykład uzależniony od narkotyków, hazardu albo alkoholu mąż – nabierze „chwilówek” i zacznie go to przerastać. Traci zdolność spłacania, a w finale jego rodzina może zostać bez dachu nad głową.
– Jak często zdarzają się zlecenia instytucjonalne?
– Teraz jest wysyp zleceń dużych firm ogólnopolskich i międzynarodowych, które mają konkretne zamówienia, na hale, na biura, na biurowiec, na powierzchnię. Dzieje się tak zawsze końcem i początkiem roku. Sieci spożywcze albo paliwowe mają jakiś budżet i chcą go w określonym czasie zrealizować. Przy takich transakcjach szybko muszę nadrobić wiedzę, której nie mam, a klient jej ode mnie oczekuje. Stacja paliw musi bowiem stać w miejscu o określonym ruchu samochodów, który może zapewnić określone przeliczeniowe litry paliwa i obroty. Przystępując do sprzedaży zakładu fryzjerskiego, nie miałam pojęcia, że te wszystkie sprzęty w środku kosztują po kilkadziesiąt tysięcy złotych każdy. Sprzedając więc nieruchomość z wyposażeniem muszę wiedzieć, ile co kosztuje, żeby wycenić wartość i wyliczyć jakąś amortyzację, by klient wyszedł na swoje. A zdarza się, że klient w swej nieświadomości zaniża wartość obiektu. Ostatnio podnieśliśmy wartość nieruchomości, a i tak sprzedała się w trzy dni.
– Spodziewam się, że więcej jest klientów przeceniających niż zaniżających wartość posiadanych nieruchomości?
– Często walczymy z klientem o obniżenie ceny wyjściowej. I tu pojawia się kwestia konkurencyjności firm nowo powstających. Żeby złapać zlecenie, mydlą klientowi oczy wizjami, ile to on nie zarobi. Klient podpisuje zlecenie, w którym określona jest wysokość prowizji dla agenta. Później nie ma zainteresowania ze strony potencjalnych nabywców, więc cena jest obniżana. A prowizja zapisana w kontrakcie pozostaje bez zmian, zauważmy! Później pojawiają się u nas ci klienci i opisują nam sytuację. Są rozżaleni.
– Miewa Pani propozycje współpracy od „nowych”?
– Współpracą bym tego nie nazwała. Bo to jest tak: „mam lokal, mam telefon, mam laptop, pracowałem już chwilę w branży, brakuje mi tylko towarów w moim sklepie”. Takie firmy dzwonią do mnie i mówią, że chcą współpracować. Oczywiście bardzo chętnie, zapraszam. Ale za jakieś trzy lata, jak pokażecie, że jesteście etyczni, że przestrzegacie standardów zawodowych, że nie ma na was skarg, że jesteście uczciwi i przede wszystkim, że już macie jakąś bazę danych, bo współpraca to sytuacja na zasadzie „ja tobie – ty mi”. A jeżeli ktoś, kto w swoim sklepie nie ma towaru, chce sprzedawać mój towar i na tym zarabiać, to ja się na to nie godzę.
– Co jest w waszym zawodzie najważniejsze?
– Uczciwość, uczciwość i jeszcze raz uczciwość. Czasami klient idzie do biura, a ono wycenia mu nieruchomość na 200 tysięcy. Idzie do innego – mówią mu: 220 tysięcy. A jeszcze inni twierdzą, że sprzedadzą za 250! Potem bierzemy kalkulator, przeliczamy cenę metra i wychodzi jakiś Nowy Jork! A potem klient przychodzi i mówi: „Co to za biuro? Przez pół roku nikogo u mnie nie było, żeby chociaż obejrzeć”. Patrzymy na tę ofertę i stwierdzamy, że jest o 80 tysięcy przeszarżowana.
– Zdarza się Pani nie przyjąć zlecenia?
– Części nieruchomości nie przyjmujemy do sprzedaży. To jest moja firma, to są moje pieniądze wydawane na reklamę i jeśli ktoś nie ufa mojemu doświadczeniu, oczekuje niemożliwego, czyli ceny ponad wartości rynkowe, niech sprzedaje na własną rękę albo przy pomocy kogoś innego. Ja w to nie wchodzę.
– Pani ma takie doświadczenie, że pewnie jest Pani w stanie z marszu oszacować wartość nieruchomości.
– Tak i mam z tego powodu dużą satysfakcję. Kiedy na wstępie klienci podają mi adres, ja mówię jaki mają rozkład mieszkania (śmiech). Miasto nie jest duże, jesteśmy rynkiem wtórnym i pierwotnym, współpracujemy z deweloperami. Sąd często się do mnie zwraca o oszacowania nieruchomości według cen wolnorynkowych, bo toczy się na przykład sprawa rozwodowa i jedna strona chce sprzedać dom, ale nie może, bo żąda dwa razy za dużo. Wtedy ja podaję wartość urealnioną. My, pośrednicy, robimy zestawienia kwartalne cen po to, żeby później na tej podstawie liczone były spadki, darowizny.
– Jak nasze miasto pod tym względem wypada na tle kraju?
– Koszalin ma bardzo drogie nieruchomości, przynajmniej o 20 procent przeszacowane w relacji do statusu miasta…
– A z czego to się bierze? Czy to może oznaczać, że Koszalin w oczach nabywców z zewnątrz jest atrakcyjny?
– Trudno powiedzieć. Patrząc na zarobki, na to wszystko co się dzieje wokół nas, na kondycję miasta, myślę, że cena rynku wtórnego powinna być w granicach 3 000 za metr kwadratowy, a jest między 3200 a 4000. Nie mówię o komfortowych nieruchomościach – urządzonych, z wyposażeniem, ale chodzi mi o same mury. Jeśli za mieszkanie z rynku pierwotnego trzeba zapłacić po 4500 złotych za metr kwadratowy i doliczyć co najmniej 1000 złotych na wykończenie, to wychodzi wysoka cena. Stąd obecnie bardzo się opłaca kupować małe domki, a nie mieszkania, chyba że ktoś kupuje mieszkanie jako swój docelowy adres.
– Mówi się o odwróceniu się tendencji. Kiedyś młodzi ludzie, którzy już się usamodzielnili, wyprowadzali się za miasto, a teraz jako ludzie w sile wieku wracają i szukają w mieście stabilnego lokum dla dwojga.
– Całe Rokosowo to „rodzinne domy ” budowane z myślą o dwóch, trzech pokoleniach. Takie były czasy, że rodzice chcieli nas zabezpieczyć mieszkaniowo. Obecnie ludzie nie chcą już mieszkać wielopokoleniowo. Nie mamy takiej kultury, jak basen śródziemnomorski, że rodziny trzypokoleniowe mieszkają razem. Ci co budowali te domy 40 lat temu, nie chcą odśnieżać, kosić trawy. Chcą mieć jakieś ładne mieszkanko i święty spokój. Dlatego takie duże stare domy źle się sprzedają.
– Odnoszę wrażenie, że nasz, Polaków, stosunek do mieszkań i domów jako towaru się zmienił.
– Rzeczywiście, coś się tu zmienia. Jeszcze jakieś 20 lat przychodzili młodzi ludzie i kupowali kawalerkę. Dziadek dołożył, babcia dołożyła, coś tam sami uzbierali z wesela i kupowali to, za co mogli zapłacić gotówką. Pojawiło się dziecko, sprzedawali kawalerkę i kupowali małe dwa pokoiki, żeby dziecko miało swój kąt. Pojawiło się drugie dziecko, kupowali trzy pokoje albo ewentualnie jakiś domek. A teraz przychodzą, często pary nieformalne, i od razu kupują dom. I od razu Versace na ścianach, i od razu 600 tysięcy złotych kredytu. Potem nie wytrzymują presji, bo raty kredytu wysokie, praca mniej popłatna albo zwolnienie… Związki się rozpadają, a jedna osoba tego nie udźwignie. Zwłaszcza jak był to kredyt we frankach. Bo wtedy często po 10 latach spłaty wartość nieruchomości nie pokrywa wartości kredytu. Mało że się rozstają, to odchodzą z niczym, z zerowym dorobkiem materialnym, a czasami wręcz muszą dopłacić, żeby się uwolnić od kredytu.
– Tak więc zmiana przepisów i wymaganie przynajmniej 20 procent wkładu własnego przy kredycie hipotecznym to ruch w dobrym kierunku?
– Zmiana przepisów ograniczy nieco liczbę udzielanych przez banki kredytów, ale to dla ludzi skłonnych żyć ponad stan, korzystna zmiana. Przynajmniej zastanowią się, co robią. Zdarzają się nam „rozmowy trzeźwiące”, kiedy uświadamiamy gorącym głowom, jakie mogą być konsekwencje nie do końca przemyślanej decyzji.
– To takie trochę pedagogiczne, ale w gruncie rzeczy forma pomocy tym osobom…
– Robimy to w najlepszej wierze i w poczuciu współodpowiedzialności za sytuację. Mamy tu różne przypadki. Walczymy na przykład z wyłudzaczami nieruchomości. Na naszym terenie też się takie rzeczy zdarzają. Za każdym przypadkiem kryje się czyjś dramat życiowy. Bardzo smutne sytuacje. Takie sprawy zawsze spadają na mnie, a ja staram się pomagać (nawet konkurencja wysyła do mnie z takim problemem klientów). Mamy takie sprawy, które się ciągną latami, zdarzenia i groźby na granicy prawa. Przez tyle lat sobie radzę, nie pozwalam tych ludzi wyrzucić na bruk. Oczywiście wspiera mnie w tym cały sztab ludzi.
– To jest już taki obszar wsparcia dla klientów, który wykracza daleko poza czysty handel.
– Na pewno, ale to są ludzie, którzy stracili wszelką nadzieję na cokolwiek. Często są to ludzie prości, którzy gdzieś zostali zmanipulowani i w desperacji podpisali niekorzystne dokumenty. Później okazuje się, że w świetle tych papierów muszą wszystko oddać oszustom umiejącym poruszać się – podkreślam to – na granicy prawa i bezprawia. Jak tym biedakom nie pomóc? Przez te 25 lat wciąż mam taką dewizę w pracy, iż słowo pośrednictwo w moim biurze rozumiane ma się kojarzyć ze słowem „służyć” a nie „wykorzystać”. Jak widać taka idea się sprawdza, bo marka ANKAM jest doskonale w Koszalinie rozpoznawalna.