Ma wyobraźnię, ma talent fotograficzny, nie popada w schematy i cały czas poszerza swoje horyzonty. Jest rekonstruktorem historycznym, oficerem głównym w Legio Rapax i Polakiem, który stoi za jednym z najlepszych zdjęć amerykańskiego National Geographic. Cezary Wyszyński mieszka w Rumi i robi zdjęcia, które zachwycają cały świat. W ekskluzywnym wywiadzie dla Prestiżu opowiedział o wyprawie do Indii, o kobietach z wytatuowanymi twarzami i o tym, dlaczego niektórzy mówią do niego Myszyński.
– Podróżujesz i podczas tych podróży fotografujesz. Dlaczego akurat zdjęcia z podróży?
– Zaczęło się od wyjazdu z moją żoną Desiree do Tajlandii i Kambodży na początku 2013 roku. Wiadomo, daleka podróż, nowy kontynent i ogromna potrzeba przywiezienia swoich pierwszych dobrych zdjęć. Przez ten miesiąc uczyłem się fotografowania sam z siebie – chodziłem, robiłem zdjęcia i później na komputerze patrząc na nie, zastanawiałem się, dlaczego to nie wychodzi. Co było dla mnie samego dużym zaskoczeniem – znalazłem w sobie cierpliwość do fotografowania, a wydawało się, że nigdy takiej nie będę miał. Mój tata fotografią zajmuje się od wielu lat, też amatorsko, ale z takim nastawieniem „O jelonek, o ptaszek, o kwiatki”…
– Poczekaj, chcesz mi powiedzieć, że ty fotografią zajmujesz się amatorsko?
– Tak, jestem amatorem. Z perspektywy czasu to wydaje się zabawne, że tata przez lata podsuwał mi jakieś nowinki sprzętowe, gazetki pod nos, a mój komentarz na to wszystko był jednoznaczny: „Tato, nie pokazuj mi takich rzeczy, bo ja nigdy nie będę robił zdjęć, nie lubię, nie umiem, nie mam cierpliwości, to nie jest w ogóle mój temat”. Ale okazało się, że to jednak jest mój temat. Potem były wyprawy do Wietnamu, Indii, Birmy… Zdałem sobie sprawę, że interesuje mnie ten nietypowy człowiek, ta cała dzicz, plemiona, miejsca, gdzie tłum turystów nie dociera, niesamowita przygoda. Poza tym postanowiłem, że w każdej swojej wyprawie będę szukać takich mini projektów, które związane są z dokumentacją tych ludów będących już praktycznie na wymarciu. Zależało mi, żeby odwiedzić miejsca i poznać zwyczaje, które prawdopodobnie w ciągu kilkunastu, kilkudziesięciu lat zanikną. W zeszłym roku ubiegłym dotarłem do Łowców Głów z plemienia Konyak w stanie Nagaland w północno – wschodnich Indiach. Spotkałem też kobiety z plemienia Apatani w Ziro w północnych Indiach, które umieszczały sobie rogowe zatyczki w nosach.
– Łowcy głów… brzmi groźnie, ale widzę, że głowę cały czas masz na karku.
– Nagaland to region naznaczony plemiennymi konfliktami. Kilkanaście plemion nieustannie ze sobą walczyło, a zwyczajem było obcinanie pokonanym wrogom głów i przynoszenie ich do wioski. Wiele wiosek w Nagaland położonych było na szczytach gór, czy trudno dostępnych wzgórzach. Czaszki „zdobiły” podejścia do wiosek. W drugiej połowie XX wieku do tego regionu zaczęła docierać cywilizacja, a tradycja wystawiania czaszek na widok publiczny zaczęła zanikać. Na początku lat 70. XX w. zakazano oficjalnie procederu obcinania głów, a czaszki zakopano.
– Jak wygląda populacja Łowców Głów z plemienia Konyak?
– Dzisiaj żyje ich niewiele ponad stu. To głównie starzy ludzie, którzy sami nie wiedzą, ile mają lat. Ich twarze i ciała zdobione są licznymi tatuażami. Tatuowanie jest elementem rytuału inicjacji. Wykonywano go, gdy po raz pierwszy chłopak z plemienia Konyak obciął głowę swojemu wrogowi. W ten okrutny sposób stawał się mężczyzną. Wojownicy noszą na szyjach wisiory z miniaturkami głów – to znak, że obcięli przynajmniej jedną. Najwięcej łowców głów zostało w plemieniu Konyak i oni najdłużej celebrowali tę makabryczną tradycję.
– W tym roku pojechałeś do Birmy. Kogo tam szukałeś?
– W górach, w prowincji Czin szukałem kobiet z tatuażami na twarzy. One w latach 60. dostały zakaz kultywowania tej tradycji, więc teoretycznie same starsze kobiety powinny je mieć. Okazało się, że nie do końca ten zakaz był przestrzegany, więc udało mi się też znaleźć wytatuowane dziewczyny, które miały ok. 30 lat, czyli mniej więcej w 2000 r. jako 15-latki dały się wytatuować, ale to są naprawdę ostatnie „egzemplarze”.
– Jakie one są?
– Niezwykłe. Mam ponad 50 udokumentowanych kobiet. Tam jest tak, że w ramach jednego plemienia wszystkie kobiety mają dokładnie ten sam wzór tatuażu. Źródło tej legendy jest takie, że królowi z innego stanu spodobała się córka jakiegoś wodza, on chciał ją zabrać do siebie, ona bardzo nie chciała odejść od swojego ludu. Uknuli więc taki spisek, że „oszpecą” jej twarz i ten mężczyzna wtedy nie będzie nią już zainteresowany i tak też się stało. Chociaż odwracając to, dla nich to nie było oszpecenie twarzy, tylko element piękna. Wierzą też, że to pomaga po śmierci, stanowi to taki element ochronny. Wszystko ciągnęło się naturalnym trybem do czasu, kiedy te plemiona zaczęły dostrzegać cywilizację, życie poza swoją wioską.
– Widać na twoich zdjęciach ludzi sfotografowanych w chwili szczerości, gdy poczuli się na tyle pewnie, że zdjęli z twarzy „maski”, które na co dzień noszą.
– Uwielbiam te ujęcia, kiedy jestem szybszy od myśli fotografowanego człowieka. Jego oczy już wiedzą, ale nie zdążyły wysłać informacji do mózgu – słuchaj jesteś fotografowany, musisz się ustawić. Często też wyczekuję jak jakiś snajper. Poza tym bardzo lubię fotografować palących, bo to jest wdzięczny temat. Ten dym potrafi niekiedy wyrysować niesamowite historie. Na słynnym już zdjęciu babci palaczki, które zdobyło nagrodę publiczności na Kolosach rok temu, dym zagrał jedną z ciekawszych ról.
– Wyrocznia z Udaipur, chyba nie da się przejść obojętnie obok tego zdjęcia. Jak doszło do momentu utrwalenia w kadrze?
– Zespół świątyń, bogato zdobiony, ale ja nie widzę architektury, widzę ludzi, tam właśnie była ona. Żebraczka. Ludzie tacy jak ona stoją tam po to, żeby turysta zrobił im zdjęcie i wtedy jest im łatwiej wyciągnąć jałmużnę, np. 10 rupii. Zauważyłem ją siedzącą na schodach. Grzebała w torbie, wyciągała papierosa i szukała zapałek. Stanąłem z teleobiektywem i zrobiłem serię zdjęć. Po kolejnym puszczeniu dymka zauważyła mnie kątem oka i tę właśnie ulotną chwilę udało mi się uchwycić na zdjęciu. Przez minutę zrobiłem jej 20 niesamowitych ujęć.
– W tym roku kolejne wyróżnienie. Zdjęcie myszy wychylającej się z dziury w murze znalazło się w gronie 20 najlepszych fotografii roku 2015 amerykańskiego wydania „National Geographic”. Opowiedz trochę więcej o słynnym Królestwie Myszek.
– To była Karni Mata, słynna hinduska Świątynia Szczurów. Żyje tam około 20 tysięcy tych zwierząt uważanych przez Hindusów za święte. Hindusi wierzą, że są one ludźmi oczekującymi po śmierci na ponowne narodziny, a żyjące wśród nich białe osobniki to wcielenia bogów. Byliśmy tam raptem półtorej godziny. Powstał piękny fotoreportaż, na potrzeby którego przemianowałem świątynię na Królestwo Myszek, miejsce zapomniane i niedostępne dla ludzi. Fenomenem jest to, że na każdym zdjęciu udało mi się znaleźć mysz, która mogła być bohaterem tej opowieści. Jeśli chodzi o to konkretne zdjęcie, to widziałem kątem oka, że myszy wychodzą z tych otworów co jakiś czas. Przykucnąłem, ustawiłem ostrość, poczekałem aż się wychyli i pstryknąłem jedno zdjęcie. Jak wstawiłem je na profil National Geographic to od pierwszych minut był szał. Zdjęcie zostało osławione tytułem Photo Of The Day, a na koniec roku opublikowali 20 zdjęć, które zrobiły największy szum pośród użytkowników z całego świata w ciągu roku – to zdjęcie trafiło do tej „20”. Potem jeszcze portal Bored Panda wystawił tą „20” i zrobił mini konkurs, w którym właśnie zwyciężyło moje zdjęcie. Po tych sukcesach i zdjęciach niektórzy przekręcają moje nazwisko i mówią o mnie Myszyński (śmiech).
– Czy zdarzyło się tobie przywieźć z podróży takie zdjęcie esencję, zdjęcie w którym jest wszystko co z daną wyprawą związane? W ogóle istnieje coś takiego?
– Każde zdjęcie jest inne i pokazuje jakąś inną cząstkę, jest wycinkiem, jakimś małym kadrem tej całej rzeczywistości. Można zadać pytanie czy to zdjęcie ze słynną palaczką jest esencją czy nie? Jest tam jakaś dzikość, koloryt tej osoby, stroju i ta niesamowita inność w porównaniu do naszego świata, no ale wszystkiego się nie da tam pokazać. Nie da się jednym zdjęciem pokazać tego świata, nie ma takiej możliwości, on jest tak różnorodny, są ludzie młodzi, są ludzie starzy, nawet w Birmie zupełnie inny jest świat tej kultury Czin – tych wytatuowanych kobitek, a całkiem inny obok w jakimś monastyrze mnichów. Żeby opowiedzieć cały ten świat trzeba pokazać setki zdjęć.
– Chciałbyś wrócić do tego wyimaginowanego mysiego królestwa?
– Nie wiem czy chcę tam wracać, nie ze względu na te myszy. Czasami nie warto wracać w to samo miejsce, bo brakuje już tego świeżego spojrzenia, które towarzyszy nam podczas pierwszej wizyty. Poza tym raz do roku mogę sobie pozwolić na taki wyjazd, a świat jest ogromny i nasze pomysły też, od Chin przez Indonezje, po Peru, Boliwię, Gambię, Etiopię. W Etiopii planujemy dotrzeć do plemion Hamer i Mursi.
– To koniecznie musimy umówić się na kolejny wywiad po twoim powrocie, wszak to fascynujące ludy, o których Jacek Pawlicki, znany podróżnik, dziennikarz i fotograf, mówi nie inaczej, jak najpiękniejsi (Hamer) i najdziwniejsi ludzie (Mursi) na świecie.
– Oba plemiona są ludami pastersko – rolniczymi, ale styl życia, obyczaje mają zupełnie inne. Mursi uchodzą za jedno z najbardziej niebezpiecznych i wojowniczych plemion Afryki, do tego są nieprzewidywalni. Broń palna i alkohol są tam na porządku dziennym, ale to z czego najbardziej słyną Mursi to tradycja okaleczania ciała. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety poddają się skaryfikacji, a kobiety dodatkowo rozcinają sobie wargi i wkładają w nie krążki wargowe. To tradycja, która narodziła się pod koniec XIX wieku. Ponoć okrągły, gliniany talerz w ustach to szansa na znalezienie dobrego męża, a im większy krążek, tym większy posag liczony w ilości sztuk bydła. Mówi się także, że ten zwyczaj narodził się jeszcze w czasach niewolnictwa, gdy kobiety z plemienia Mursi oszpecały ciała, aby nie stać się łupem łowców niewolników. Mursi ze swej etnicznej inności uczynili biznes, wpuszczają turystów na swoje tereny, ale za wszystko każą sobie płacić. Dzisiaj trudno jest powiedzieć ile jest prawdy w opowieściach o tych ludziach, co jest rzeczywistością wykreowaną z potrzeby zarabiania pieniędzy na turystach, a co jest częścią ich realnego życia. Mam nadzieję, że uda mi się to zweryfikować i utrwalić na zdjęciach.
– Hamerowie są inni?
– Ponoć bardziej przyjaźni i bardziej przystępni. Ciekaw jestem zwłaszcza rytuału męskiej inicjacji polegającego na skokach przez byki. Skoki wprowadzają chłopca w świat dorosłych, a odwagi dodają mu Hamerki, piękne, szczupłe kobiety, które zachęcają mężczyzn by je biczować długimi rózgami. Plecy spływają krwią, stare blizny otwierają się na nowo, ale one robią to dobrowolnie wyrażając w ten sposób podziw i dodając chłopcom otuchy i odwagi. Niewątpliwie podróż do południowej Etiopii, jednego z najbardziej odizolowanych regionów w Afryce, będzie fascynująca i chętnie przekonam się ile jest prawdy w słowach Jacka Pawlickiego.