GRZEGORZ KRÓLIKIEWICZ Kultura, Przyjemności
Fot. Archiwum FFG

Festiwal dobrych filmów

FFG_negatyw_RGBMeandry werdyktów podejmowanych przez jury Festiwalu Filmowego w Gdyni (FFG) zazwyczaj wzbudzają skrajne emocje, niezadowolenie publiczności i krytykę mediów. Tak było na przykład, gdy trzy lata temu festiwal wygrał „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego a nie „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, i gdy w ubiegłym roku nagrodę za najlepszą rolę męską otrzymał Andrzej Chyra a nie Dawid Ogrodnik. W tym roku Złote Lwy – zasłużenie – trafiły do faworyta, filmu „Bogowie” w reżyserii Łukasza Palkowskiego, pozostałe nagrody także w dobre i odpowiednie ręce.

Niewiele zarzucić można też samej selekcji konkursowej, będącej wiecznym przedmiotem krytyki za to, że w ogóle jest, i za – oczywiście – błędne wybory. W tym roku komisja złożona z filmowców różnych styli i pokoleń w dużej mierze się ich ustrzegła, choć nad przynajmniej trzema tytułami w konkursie można by się poważnie zastanowić.

 

Fabuła, gatunek, historia

W konkursie głównym 2014 znalazło się 13 produkcji. Znane już widzom z ekranów kinowych „Jack Strong” Władysława Pasikowskiego , „Obietnica” Anny Kazejak, „Pod Mocnym Aniołem” Wojtka Smarzowskiego. Trzy debiuty: „Hardkor disco” Krzysztofa Skoniecznego, „Jeziorak” Michała Otłowskiego – widzieliśmy je w Koszalinie podczas czerwcowego festiwalu „Młodzi i Film” – oraz „Kebab i horoskop” Grzegorza Jaroszuka, dzieła mistrzów filmu autorskiego Lecha Majewskiego „Onirica. Psie pole” i „Sąsiady” Grzegorza Królikiewicza. W końcu filmy powracających po przerwie Magdaleny Piekorz „Zbliżenia” i Waldemara Krzystka „Fotograf”, „Obywatel” Jerzego Stuhra i monumentalne „Miasto 44” Jana Komasy.

Ten zestaw to kino dobrych historii, fabuł, a co najważniejsze – świetnych scenariuszy. Być może w końcu uda się zniwelować ten dojmujący od lat deficyt, tegoroczne produkcje są dobrym tego prognostykiem. Twórcy w końcu zaczęli też sięgać po wyraziście zdefiniowane gatunki. W konkursie znalazły się więc dwa kryminały („Jeziorak”, „Fotograf”), film wojenny („Miasto 44”), thriller („Jack Strong”), biografia („Bogowie”), dramat psychologiczny („Zbliżenia”). Ponadto projekty stricte autorskie jak nagrodzony za najlepszy debiut „Hardkore disco”, rzadki przypadek obecności w konkursie kina niezależnego czy nowe dzieło Grzegorza Królikiewicza. Oba kompletnie odstające od reszty konkursowych pozycji i polskiej kinematografii w ogóle, oba alternatywne, mówiące własnym językiem, choć zupełnie innych pokoleń. Skonieczny podkreśla zresztą, że kino mistrza polskiej awangardy jest dla niego potężną inspiracją. W przypadku Królikiewicza osobliwa była nawet konferencja prasowa, będąca raczej spotkaniem na temat sztuki i kultury filmowej. „Sąsiady” to kino arcytrudne, dla koneserów, karykaturalny, poetycki i zaskakująco ciepły portret Polski „Z”, slumsów, biedy, patologii, do których nikt nie chce zaglądać. Najciekawszy, a na pewno najoryginalniejszy film festiwalu, kompletnie pominięty w werdykcie.
Tym bardziej przykro, że na przeciwnym pod każdym względem biegunie znalazł się inny wizjoner, Lech Majewski ze swoją porażającą anachronizmem impresją nie wiadomo czego, co po spektakularnym wizualnie „Młynie i Krzyżu” wybrzmiało jak żart. Obok „Zbliżeń” i „Kebabu i horoskopu” (tytuł jest doskonałą zapowiedzią zawartości filmu) to najsłabszy chyba obraz festiwalu, na miejscu którego spokojnie mogłoby się znaleźć „Polskie gówno” Tymona Tymańskiego, jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji, umieszczona litościwie jedynie w nowej sekcji o wymownej nazwie „Inne spojrzenie”.

 

Festiwal redivivus

Trzeba przyznać, że w tym roku szczególnie wyraźnie widać, jak bardzo festiwal zmienił się przez ostatnią dekadę. Ma dziś europejski format i klimat, odbywa we wnętrzach zmodernizowanego Teatru Muzycznego, a w przyszłości prawdopodobnie zadomowi w budowanym obok jego siedziby imponującym Gdyńskim Centrum Filmowym.

Po raz kolejny zmienił nazwę. Od kilku lat dąży w tym względzie do minimalizmu. W tym roku stał się po prostu Festiwalem Filmowym w Gdyni. Jednak najważniejsza zmiana nastąpiła na kluczowym stanowisku dyrektora artystycznego – po trzech latach Michała Chacińskiego zastąpił Michał Oleszczyk, doktor filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, krytyk filmowy, autor książek i tłumacz. Kandydatura spotkała się ze sporym sceptycyzmem, choć nowy dyrektor zapewniał od początku, że nie zamierza wywracać festiwalu do góry nogami, raczej kontynuować jego dotychczasową formułę we wzbogaconej i odświeżonej wersji. Poza nową identyfikacją wizualną, nowymi statuetkami zaprojektowanymi przez Pawła Althamera, rzeczywiście nie zrewolucjonizował ani programu, ani przebiegu imprezy. Rozkład zajęć jest nadal bogaty w sekcje, cykle i pokazy, których zadaniem jest oddanie charakteru i kondycji polskiej kinematografii w jej wszystkich wymiarach. Są tu więc filmy pokolenia najmłodszego (Konkurs Młodego Kina), offowego (Przegląd Polskiego Kina Niezależnego), retrospekcje i ukłony wobec mistrzów (Czysta Klasyka, Skarby Kina Przedwojennego, Klasycy Mniej Znani) i pokazy specjalne (Archiwum Grozy, Filmy z Gdyni, Kinoteatr). Wydarzeniem specjalnym był uroczysty pokaz otwarcia festiwalu – „Potop Redivivus” w reżyserii Jerzego Hoffmana, w zrekonstruowanej cyfrowo, przemontowanej, trzygodzinnej wersji kinowej (przed 40. laty film zdobył Złote Lwy). Warto w tym miejscu wspomnieć też o specjalnym uhonorowaniu Platynowymi Lwami za całokształt twórczości Sylwestra Chęcińskiego.

Niezależnie od wszelkich zmian infrastruktury, rytm FFG wyznacza przede wszystkim poziom artystyczny konkursu głównego. Widzowie, branża i media tzw. wrażenie ogólne filtrują przez to kryterium. Na szczęście od trzech lat jest on naprawdę wysoki. Co roku pojawiają się tu produkcje wybitne, fantastycznie zrealizowane. W dużej mierze jest to konsekwencją i zasługą dofinansowań Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, jednak czytając czołówki i tyłówki polskich filmów coraz częściej widnieją tam loga prywatnych firm producenckich. A to oznacza, że „robienie filmów” w Polsce zaczęło się po prostu opłacać.

 

Polecamy: „Miasto 44”

Propozycję wyreżyserowania filmu o powstaniu warszawskim Jan Komasa otrzymał osiem lat temu, tuż po swoim debiucie, jako dwudziestoparolatek. Zdążył przez ten czas nie tylko dojrzeć, także jako twórca, ale i starannie przygotować się do tematu, poznając go nie tylko z perspektywy podręczników historii, ale też opowieści świadków walk o Warszawę. Odrobił tę lekcję dobrze, a co najcenniejsze nie uległ pokusie recenzowania zrywu. Nie ma w tym dramacie wojennym martyrologii, heroizmu, bogoojczyźnianych wzniosłości. Jest krew, strach i śmierć – pokazane naturalistycznie, bez ogródek. Osią fabuły jest historia miłosnego trójkąta: Stefana (Józef Pawłowski), Alicji „Biedronki” (Zofia Wichłacz – dość zaskakująca nagroda za najlepszą rolę żeńską) i Kamy (Anna Próchniak), młodziutkich, tuż po zaprzysiężeniu w przededniu powstania, nie zdających sobie sprawy, że za chwilę znajdą się w piekle. „Miasto 44” to historia ich naiwności, rozczarowania, walki nie o ojczyznę, ale przeżycie powstańczej rzezi. Jest w filmie Komasy kilka kompletnie niepotrzebnych scen, groteskowych popkulturalnych sekwencji, ale są też obrazy genialne, porażające, oddające grozę wojny tak, że zostaje pod powiekami jeszcze długo po seansie.

To z pewnością film, jakiego w polskiej kinematografii nie było. Ogromny budżet (25 mln zł), imponujące efekty specjalne (oklaski za perfekcyjne odtworzenie architektury dawnej, zniszczonej Warszawy), znakomite zdjęcia, scenografia, kostiumy. Plan filmowy nieprzypadkowo trwał 63 dni, reżyser konsultował scenariusz z Powstańcami. Najlepszą recenzją są ich pochwały i słowa „Tak było”. Na ekranach.

 


Polecamy: „Bogowie”

Fabuła filmu obejmuje czas od momentu odejścia Zbigniewa Religi z macierzystego szpitala do pierwszego udanego przeszczepu serca w 1985 roku. Wycinek życiorysu, w którym Religa dosłownie z niczego buduje słynną dziś klinikę w Zabrzu, kompletuje zespół, wyciąga spod ziemi pieniądze, a potem realizuje to, co medycyna polska uznaje nie tylko za niemożliwe, ale i niemoralne wystarczy, by opowiedzieć niemal wszystko o lekarzu, który odmienił oblicze polskiej kardiochirurgii w czasach mentalnego betonu lat 80.

Nie jest to portret kryształowy, sporo w nim rys i niewygodnych wątków: stawianie pracy i ambicji ponad potrzeby rodziny, skłonności do alkoholu, wybuchowy temperament, kompulsywne decyzje kadrowe. Jednak dzięki temu to biografia postaci żywej, niezwykłej i ludzkiej w swojej ogromnej sile i słabości. Religa w tym filmie to człowiek z krwi i kości, niepokorny, fighter, szeryf, który pilnuje porządku w mieście. Człowiek z charyzmą, której trudno się oprzeć. „Bogowie” nie są jedynie popisem umiejętności aktorskich czy raczej zdolności mimikry Tomasza Kota, choć jest to z pewnością kreacja wybitna. Siłą jest tu znakomity, dynamicznie wyreżyserowany scenariusz Krzysztofa Raka. Bezpretensjonalny, sprawny i dowcipny. Temperatura akcji nie spada nawet o stopień, i trzyma w napięciu, jak najlepszy thriller. Jak każda operacja na żywym sercu. „Bogowie” to film o sercu Zbigniewa Religi.
Na ekranach.

 


Polecamy: „Fotograf”, „Jeziorak”

Kryminał we współczesnym kinie polskim to rzadkość. Tym bardziej cieszy, że na ekrany niebawem trafią aż dwie takie produkcje, w dodatku świetne. Zupełnie inne, choć w wielu punktach podobne. W „Jezioraku” Michała Otłowskiego z łatwością można znaleźć odbicie wielu i ulubionych motywów gatunku. Od narzucającego się choćby jedynie przez ciążę głównej bohaterki (Jowita Budnik) „Fargo” braci Cohen, przez skandynawski serial „The Killing” po „Bezsenność” Christophera Nolana. W obu przypadkach wciągająca fabuła będąca po prostu sprawnie podaną zagadką kryminalną ma też swoje drugie, głębsze i interesujące dno. W „Jezioraku” bohaterka, Iza, nie tylko próbuje rozwiązać zagadkę nagłego zaginięcia i śmierci męża, ale odkrywa przy okazji własną tożsamość, z którą mierzyć się nie będzie łatwo. Podobnie – choć w zupełnie innym kontekście – robi to Natasza (Tatyana Arntgolts). Biografia seryjnego mordercy Koli, tytułowego „Fotografa”, którego ściga jest jednak przede wszystkim świadectwem obłędu nie człowieka, a systemu, który stworzył potwora (akcja filmu Krzystka w większości rozgrywa się w Rosji, a w retrospekcjach – Związku Radzieckim). Co symptomatyczne, dystrybucja filmu w Rosji już została zakazana. Trudno ten absurd zrozumieć, warto się przekonać dlaczego.
„Jeziorak” i „Fotograf: to świetnie zagrane, skonstruowane, wciągające, niejednoznaczne kino z sennym klimatem, którego z szacunku do prawideł gatunku nie opowiadamy, ale polecamy. Nie tylko miłośnikom kryminału.

„Jeziorak” – na ekranach; „Fotograf” – premiera marzec 2015 (Polska)