16831047c Ludzie

KOSZALINIANIE W AMATORSKIM TOUR DE FRANCE

Wiesław Aftarczuk i Daniel Borek, teść i zięć, już po raz piąty wystartują w L’etape du Tour. W tym roku pokonają 146 km przez francuskie Alpy. Trzynaście dni później tą trasą przejadą profesjonalni zawodnicy Tour de France.
Przygoda z L’etape du Tour zaczęła się w 2010 r. Wtedy Wiesław Aftarczuk pojechał do francuskiego Pau jako pomoc techniczna szwagra. – Pomagałem mu bardziej jako kierowca, podwoziłem do hotelu, na linie startu i mety – opowiada peletonista. – Udzielił mi się klimat wyścigu: przepiękne widoki, pozytywnie zakręceni ludzie, którzy pokonywali tą nieludzko długą trasę i kibice, którzy z całych sił dopingują uczestników.

Jednak do decyzji uczestnictwa w L’etape du Tour pan Wiesław dojrzewał dwa lata. Pomysłem zaraził zięcia. – Trochę się opierałem na początku – przyznaje z uśmiechem Daniel Borek. – Sport towarzyszy mi od zawsze, kocham także jednoślady, ale wtedy były to głównie motory. Zawsze marzyłem, aby pomagać przy peletonie, wożąc na przykład motocyklem kamerzystów, ale nie myślałem, że sam wystartuję w tak wymagającej imprezie.
Jednak dał się namówić teściowi i w 2012 roku wystartowali po raz pierwszy. Jak zgodnie twierdzą, to była próba własnych sił, psychiki, ale również odpowiedniego przygotowania do wyprawy. – Popełniliśmy sporo błędów – przyznaje pan Wiesław. – Nie tylko w rozłożeniu sił na trasie, w treningu i diecie, ale przede wszystkim nie byliśmy przygotowani na zmienną pogodę, jaka panuje w górach i na to, jak nasz organizm może na nią zareagować.

12708266Potwierdzają, że aby dojechać do mety w przyzwoitym czasie, należy pracować przez cały rok. Jak czas tylko pozwala panowie przejeżdżają od 40 do 240 km wokół Koszalina, biorą udział w imprezach w całej Polsce. Daniel Borek należy również do grupy Dziki Koszalin, z którą systematycznie jeździ na rowerowe wyprawy.
L’etape du Tour jest to wyścig dla amatorów. Jego trasa co roku jest inna, bo pokrywa się kilometr po kilometrze z trasą jednego z odcinków Tour de France. W tym roku amatorzy zmierzą się z francuskimi Alpami. Będą musieli przejechać z Megeve do Morzine, pokonując 146 km (w tym cztery szczyty osiągające od 1487 do 1691 m n.p.m.).

– To bardzo wymagająca trasa – mówi Daniel Borek. – Musimy nie tylko dobrze ją zaplanować, rozłożyć siły, ale przede wszystkim przygotować się na warunki atmosferyczne. Zmienna pogoda w górach to dodatkowe wyzwanie dla zawodników.

– W ciągu tych poprzednich czterech wyjazdów temperatura wahała się od 9 do 42 stopni Celsjusza – opowiada pan Wiesław. – Pogoda potrafi zmienić się nawet kilka razy w ciągu dnia. Dwa lata temu, kiedy zjeżdżałem w Pirenejach z najwyższej przełęczy Col du Tourmalet (2115 m n.p.m. ), zadowolony z dużego zapasu czasu, zostałem nagle uderzony przez lodowate powietrze. Myślałem, że nie dojadę do mety i zamarznę niczym sopel lodu.

Pan Wiesław wspomina, że podczas zjazdu widział ludzi, którzy stawali w zatoczkach i biegali, aby się rozgrzać. Byli też i tacy, którzy ogrzewali dłonie o przydrożne lampy. Takie sytuacje się zdarzają, bo zawodnicy nie biorą żadnych dodatkowych ubrań. Na rowerze mają tylko dwa bidony i narzędzia na wypadek, gdyby coś zepsuło się w rowerze.

W Amatorskim Tour de France bierze udział co roku 14 tysięcy rowerzystów. Starty zaczynają się od godziny 7.30. Zawodnicy podzieleni są na grupy. Co 15 minut rusza kolejna. Trasa przygotowana jest tak jak ta, którą 13 dni później pojadą profesjonaliści. Ruch aut jest całkowicie wyłączony, odcinki są odpowiednio oznakowane, miejsca dla kibiców i mediów wyznaczone. Wszędzie znajdują się tablice ostrzegające o niebezpiecznych zjazdach i miejscach. Podczas zawodów jest również 10-15 mobilnych punktów medycznych, 2-3 miejsca, gdzie można naprawić rower i oczywiście przystanki z wodą i drobnymi przegryzkami.

Impreza nazywa się Amatorskie Tour de France, jednak biorą w niej udział byli zawodowcy – olimpijczycy, mistrzowie w kolarstwie górskim. – Oni jadą od początku, w czołówce i trasę pokonują w czasie poniżej czterech godzin – opowiada pan Daniel. – Amatorzy jadą dla własnej satysfakcji. My na metę dojeżdżamy w około osiem godzin i jest to dla nas prawdziwy sukces.

16709236W tym roku koszalinianie założyli, że chcą poprawić swój czas o co najmniej 30 minut. – Byłby to bardzo dobry wynik – mówi pan Wiesław. – Tym bardziej, że czekają na nas trzy wzniesienia o wysokości polskiej Śnieżki.
Jak twierdzą zawodnicy – podjazdy są najbardziej wymagające, średnio 10 km pokonują w godzinę. Tutaj bardzo ważna jest nie tylko kondycja i odpowiednie rozłożenie sił, ale także i pozytywne myślenie. – Gdyby nie to, nie raz w połowie podjazdu rzuciłoby się rower i odpuściło – mówi ze śmiechem Daniel Borek.
Jak przyznają obaj zawodnicy, najgorsze jest ostatnie 10 km do mety, kiedy mięśnie bolą i palą, dopada znużenie, często pojawia się przegrzanie bądź wyziębienie. To właśnie wtedy w głowie kłębią się myśli o zrezygnowaniu, obietnice że już nigdy nie wsiądą na rower. Tutaj olbrzymią rolę odgrywają kibice, którzy swoim krzykiem, śpiewem dodają otuchy jadącym.

Kiedy wyjeżdża się na zawody, ważne jest nie tylko przygotowanie ciała i psychiki, ale również roweru. Sprzęt nie musi być z górnej półki, najważniejsze aby był sprawny. – Jeździmy na rowerach szosowych – mówi pan Wiesław. – Sprawdzają się doskonale na tych trasach. Zięć w ciągu roku dba o nasze jednoślady, jednak przed samym startem oddajemy je do profesjonalnego warsztatu, gdzie sprawdzamy, czy wszystko działa jak trzeba.
Najważniejsze w przygotowaniach do Tour de France jest przełożenie zębatek i przygotowanie ich na teren górski. – Drugą ważną rzeczą są hamulce – wyjaśnia Daniel Borek. – Powinno się je sprawdzać przed każdym zjazdem. – Często droga w dół ma około 40 km, pokonujemy ją z prędkością 80-90 km/h, nie możemy pozwolić sobie na żadne pomyłki i zaniedbania.

Sprawne rowery to podstawa, żeby wystartować w L’etape du Tour. Tym bardziej, że żaden z panów nie zabiera ze sobą nic oprócz dętki na wymianę. Jak się okazuje, nie wszyscy startujący podchodzą do sprawy tak poważnie. – Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy na trasie minął mnie turecki zawodnik – opowiada ze śmiechem Daniel Borek. – Miał stary, zdezelowany rower przypominającym rikszę, ale bez miejsca dla pasażera. Z przodu wisiało olbrzymie radio, które głośno grało. Nie wiem jak on to zrobił, ale wyprzedził nas wszystkich.