W ciągu pięciu lat istnienia koszaliński zakład Royal Greenland zwiększył zatrudnienie ze 180 do 500 osób. Dzięki duńskiej inwestycji nie poszły w rozsypkę obiekty po zakładach mięsnych. Na ich bazie powstała nowoczesna fabryka, która stale się rozwija i może się rozwijać dalej, bo wykorzystuje dopiero połowę powierzchni hal, którymi dysponuje. Jej nagradzane na branżowych targach rybne specjały w większości trafiają na rynki Europy Zachodniej.
Kiedy przejeżdża się ulicą BOWiD, trudno się domyślić, że odnowione obiekty po zakładach mięsnych stały się nowoczesną przetwórnią owoców morza. Idealny porządek, spokój, żadnych zapachów stereotypowo kojarzących się z rybami. Tylko pojawiające się przed bramą ciężarówki-chłodnie oraz wielka fototapeta z motywem statku na ścianie hali zdradzają, czym zajmuje się zakład.
Własność narodu Grenlandii
Firma Royal Greenland korzenie ma na Grenlandii, największej wyspie świata, która geograficznie przynależy już do Ameryki Północnej a administracyjnie jest terytorium autonomicznym Danii. Na pokrytym lodowcem obszarze siedem razy większym od terytorium Polski żyje niespełna 60 tysięcy osób. W 90 procentach są to potomkowie Eskimosów.
Grenlandczycy od zawsze utrzymywali się z tego, co daje morze. Royal Greenland powstała w 1887 roku jako swego rodzaju stacja handlowa, własność wszystkich mieszkańców wyspy, pozwalająca im wymieniać złowione ryby i skóry upolowanych zwierząt na wszystko, co potrzebne do życia. Firma nadal jest – można powiedzieć – państwowa, bo jej właścicielami pozostają wszyscy Grenlandczycy. I niezmienny ma cel istnienia: dawać pracę i środki do życia mieszkańcom wyspy. Obecnie jest potężną przedsiębiorstw, z własną flotą połowową, przetwórniami w paru krajach Europy i przedstawicielstwami handlowymi na całym świecie.
Ze względu na arktyczny klimat warunki życia na Grenlandii są skrajnie trudne, ale za to okoliczne zimne wody przebogate w ryby i krewetki. Dla rybołówstwa to doskonały surowiec, bo trzeba wiedzieć, że ryby z wód zimnych są handlowo wyżej cenione niż te same gatunki żyjące w wodach ciepłych. Chodzi o doskonałą jakość mięsa. Sylwester Szymanik, manager finansowy koszalińskiego zakładu Royal Greenland, objaśnia: – Wpływają na to dwie kwestie. Po pierwsze: czystość morza – wokół Grenlandii nieporównywalna z obszarami gęsto zaludnionymi i uprzemysłowionymi, gdzie na szlakach morskich odbywa się duży ruch statków. Po drugie: wody zimne mają stabilną temperaturę w ciągu roku. Wskutek tego przyrost organizmów żywych jest niewielki ale równomierny, a struktura tkanki mięsnej bardzo zwarta.
Mówiąc językiem laika, ryby nie przyrastają skokowo w sezonie ciepłym, kiedy mają dużo pokarmu, lecz równomiernie przez cały rok. Ich mięso jest dla przemysłu przetwórczego bardziej wartościowe. Karolina Dubanowska, HR manager firmy, dodaje: – Podobnie jest z krewetkami. Te najbardziej pożądane przez konsumentów to właśnie zimnowodne. Są one mniejsze, przyrost ich także jest wolniejszy, ale struktura mięsa jest lepsza.
Dlaczego Koszalin?
W 2004 roku upadła spółka PPM Agros-Koszalin. Pozostał po niej rozległy teren i olbrzymie hale przemysłowe, tylko teoretycznie o dużej wartości, bo w praktyce nikt nie chciał ich kupić jako całości. Po dwóch latach bezskutecznego szukania nabywcy syndyk zamierzał podzielić majątek dawnych zakładów mięsnych na części i tak go sprzedać. Dla każdego, kto zna los wielkich fabryk rozprzedawanych w częściach, było jasne, ze decyzja taka oznacza groźbę ostatecznej degradacji obiektów i zaprzepaszczenie szansy przywrócenia dawnego poziomu zatrudnienia.
Wtedy pojawili się Duńczycy z Royal Geenland. W 2006 roku zdecydowali się kupić całość kompleksu przy ulicy BOWiD. Sylwester Szymanik wspomina: – Po upadku Agrosu pracę straciło około 1000 osób. Władzom miasta zależało, żeby powstało tu coś, co zrekompensuje tę stratę. My, włączając się do gry, złożyliśmy deklarację, nieformalną ale jednak zobowiązującą, że w jakimś stopniu tę lukę zatrudnieniową wypełnimy. Oczywiście ze świadomością, że nigdy nie zapewnimy dwóch tysięcy etatów, jak zakłady mięsne w latach swojej świetności.
Karolina Dubanowska podsumowuje: – Koszalin jako lokalizacja zakładu ma sporo atutów. Plusem jest przede wszystkim rynek pracy i fakt, że region ma tradycje przetwórstwa ryb, a więc można było przyjąć, że znajdą się tu od razu ludzie przygotowani do pracy. Dalej – położenie geograficzne, czyli bliskość portów, poprzez które można dostarczać surowiec zarówno krajowy jak i importowany. Atrakcyjne położenie to także bliskość najważniejszych rynków zbytu, czyli Europy Zachodniej i Skandynawii.
Zanim jednak w styczniu 2008 roku fabrykę opuściły pierwsze wyroby, inwestora czekała kosztowna adaptacja obiektów i wyposażenie ich w linie technologiczne. Do momentu uruchomienia produkcji wydał na to 150 mln zł, a w każdym kolejnym roku jeszcze po 15-20 mln zł. Część wydatków pokryła Unia Europejska. Projekt został przez nią wysoko oceniony, toteż otrzymał unijną dotację z funduszu operacyjnego wspierającego rybołówstwo.
Ryby płaskie, ryby białe
Fabryka nastawiona jest głównie na przetwarzanie ryb płaskich, czyli flądry i gładzicy, poławianych w Bałtyku i Morzu Północnym. Ale surowcem dla niej są także ryby białe, czyli dorsz, mintaj, czarniak, morszczuk. Opuszczają one zakład w postaci zamrożonych filetów naturalnych, porcji panierowanych i w cieście, rozmaitych dań nadziewanych sosami. – W 2009 roku zaczęliśmy przerabiać flądrę na większą skalę i w ciągu tych czterech lat skokowo zwiększaliśmy zakup, przerób i sprzedaż produktów opartych na tym gatunku. Szacujemy, że jeśli chodzi o flądrę bałtycką odbieramy 60 procent jej połowu– podkreśla Sylwester Szymanik.
Poza Bałtykiem źródłem surowca jest Grenlandia, skąd pochodzą przerabiane w Koszalinie halibuty i dorsze. Łowione są przez własną flotę firmy i na miejscu częściowo przerabiane. – Jeżeli chodzi o halibuta to około 2010 roku rozwinęliśmy produkcję na pełną skalę i w Polsce jesteśmy prawdopodobnie jedyną fabryką, która w ten sposób go przerabia, czyli od świeżej, całej ryby do postaci filetu – relacjonuje Sylwester Szymanik.
Halibut jest rybą drogą, dlatego w Polsce spożywa się go niewiele. Dużym rynkiem zbytu halibuta jest za to Francja. – Klientów interesuje przede wszystkim, skąd ryba pochodzi. Cenią grenlandzką, a na przykład oferowaną z norweskiego obszaru połowowego kupują niechętnie – mówi Sylwester Szymanik. – Dostrzegają różnicę jakości, ale trzeba stwierdzić, że ta różnica jest zauważana na wysublimowanych rynkach. Nasz atut, jakim jest jakość surowca, nie przekłada się na przykład na rynek polski, na którym wciąż kluczową rolę gra cena.
Surowcem dla koszalińskiej fabryki są również krewetki dostarczane z Grenlandii, używane do nadziewania niektórych potraw rybnych. Zakład przerabia także ryby pochodzące z innych regionów świata: od Ameryki Południowej poprzez Stany Zjednoczone, kraje europejskie, Chiny i Rosję. Są to głównie łososie, mintaje, morszczuki.
Jakość jako priorytet
Główna siedziba spółki znajduje się w Nuuk na Grenlandii, a centrala zarządzania operacyjnego w duńskim Aalborgu. To tam w dziale rozwoju produktów technologowie pracują nad różnego rodzaju nowościami, nagradzanymi później na branżowych targach. Najpoważniejszymi z nich są doroczne European Seafood Exposition (ESE) w Brukseli, z których Royal Greenland regularnie wraca z medalami. Zdobywa także medale na krajowych targach Polfish. Karolina Dubanowska mówi: – Obserwujemy rynek i przewidujemy tendencje. Zdajemy sobie sprawę, że rośnie liczba konsumentów zainteresowanych zdrowym odżywianiem. Naszą ofertę kierujemy właśnie do nich. Niestety, w Polsce spożycie ryb jest niskie, a na dokładkę w stosunku do średnich zarobków są one drogie. Dlatego 90 procent wyrobów wysyłamy na eksport.
Odbiorcy to przede wszystkim kraje skandynawskie z Danią na czele, Niemcy, Francja, Wielka Brytania. W mniejszym stopniu Hiszpania, Portugalia, Włochy, czy nawet Chiny i Japonia. Produkty kierowane na poszczególne rynki muszą być zróżnicowane ze względu na lokalne preferencje smakowe. W Skandynawii wzięcie mają rzeczy innowacyjne – np. potrawy rybne na różne sposoby nadziewane i raczej pikantne. Anglicy preferują ryby o smaku, który my nazwalibyśmy mdłym. Duńczycy z kolei, podobnie jak Polacy, lubią rzeczy pikantne, mocno doprawione, o wyrazistym smaku.
Nieustanny rozwój
W pierwszym roku finansowym (2008) koszaliński zakład wypuścił na rynek około 3 tysięcy ton wyrobów. W kolejnym podwoił produkcję. Plan tegoroczny zakłada produkcję na poziomie 14,5 tysięcy ton. – Oceniamy nasze obecne moce produkcyjne na 20 tysięcy ton rocznie – mówi Sylwester Szymanik. – Nie osiągniemy tego z dnia na dzień, ale dzięki różnym usprawnieniom w ciągu roku taki poziom produkcji stanie się realny.
Firma wciąż poszukuje sposobów optymalnego wykorzystania linii technologicznych, planuje również kolejne inwestycje. Działa obecnie na 14 tysiącach metrów kwadratowych powierzchni, ale 11 tysięcy metrów ma jeszcze w zapasie. – Rośnie popyt na nasze wyroby, zyskujemy kolejnych odbiorców – mówi Karolina Dubanowska. – Jesteśmy w stanie z wypracowanych pieniędzy finansować dalszy rozwój. Wciąż poszukujemy nowych pracowników. Proces rekrutacyjny ma u nas charakter ciągły.
Firma to ludzie
Coraz bogatszy asortyment wyrobów i coraz wyższa produkcja powodują, że liczba pracowników koszalińskiego Royal Greenland systematycznie rośnie. W momencie startu, czyli w roku 2008, zatrudnienie wynosiło 180 osób, z czego 130 osób pracowało bezpośrednio przy produkcji. Rok później załoga liczyła już 320 osób (240 na produkcji), a w 2012 roku – 430 osób (350 na produkcji). – W roku ubiegłym posiłkowaliśmy się już pracownikami tymczasowymi w liczbie około stu – informuje Karolina Dubanowska, odpowiedzialna w firmie za zarządzanie personelem. – Obecnie mamy 510 pracowników, w tym 90 tymczasowych. Wszystkich traktujemy fair, nie stosujemy umów tzw. „śmieciowych”, ale normalne umowy o pracę. Zasady zatrudnienia są jasno określone, a wynagrodzenie o 40 procent wyższe od najniższego. Fundusz socjalny zapewnia szereg świadczeń. Są więc wyprawki szkolne, spotkania świąteczne, integracyjno-rekreacyjne, spływy kajakowe, pożyczki na cele mieszkaniowe oraz zapomogi dla najbardziej potrzebujących. Pracownicy korzystają z kantyny, w której można zjeść ciepłe posiłki w atrakcyjnych cenach. Mają również możliwość zakupu produktów rybnych w dobrych cenach.
Firma stosuje typowy dla Skandynawii partycypacyjny styl zarządzania, w którym szanowane jest prawo pracownika do informacji i wyrażania własnego zdania. W Royal Greenland odbywają się na przykład regularne, cotygodniowe spotkania z pracownikami z wszystkich działów, na których dowiadują się oni o aktualnych wynikach przedsiębiorstwa. Omawiane są wtedy wszelkie sprawy techniczne, organizacyjne ale także międzyludzkie. Karolina Dubanowska mówi z przekonaniem: – Firma to ludzie. Zależy nam na ich zaangażowaniu i zadowoleniu z pracy. Żeby móc planować dalszy rozwój naszego personelu zdecydowaliśmy się zlecić firmie zewnętrznej anonimowe badania opinii pracowników. Rozpocznie się ono za miesiąc. Jego wyniki podpowiedzą nam, w którym kierunku zmierzać, aby podnieść motywację i zaangażowanie naszych ludzi .
Załoga to w większości panie (prawie 60 proc. pracowników), bo ze względu na większe zdolności manualne lepiej od panów radzą sobie z filetowaniem ryb – są delikatniejsze i precyzyjniejsze. Średni staż pracowniczy w działającym od pięciu lat koszalińskim Royal Greenland wynosi trzy lata, co wskazuje na stabilność zatrudnienia.
Aktywni i odpowiedzialni
Menedżerowie i pracownicy firmy angażują się w rozmaite lokalne inicjatywy. Wspierają na przykład koszalińskie hospicjum. Dla Domu Samotnej Matki Royal Greenland było współfundatorem placu zabaw, wielokrotnie wspomagał również dzieci z rodzin zastępczych fundującszkolne wyprawki. Wsparcie firmy odczuwają kluby sportowe, szkoły oraz inne organizacje, które zwracają się z prośbą o wsparcie prowadzonych przez nie inicjatyw.
Firma jest aktywna także w organizacjach pozarządowych. Należy m.in. do Polskiego Stowarzyszenia Przetwórców Rybnych i Północnej Izby Gospodarczej, gdzie jej przedstawiciele działają w komisji zatrudnienia. – W tej chwili w komisji pracujemy nad tym, aby szkolnictwo zawodowe podążało za rozwojem biznesu, bo następuje coraz większa rozbieżność pomiędzy kwalifikacjami pracowników a potrzebami pracodawców. Włączamy się w działania Izby po to, by za kilka lat absolwenci szkół mieli zapewnione zatrudnienie a my wykwalifikowanych kandydatów do pracy – mówi Karolina Dubanowska. – W naszym przypadku społeczna odpowiedzialność biznesu to nie deklaracja, ale fakty. Jesteśmy częścią lokalnego środowiska. Zależy nam na tym, żebyśmy byli postrzegani jako firma rzetelna, wiarygodna i przyjazna.