Gwiazda kina, dama teatru, jedna z najwybitniejszych polskich aktorek. Danuta Stenka to także kobieta, która nie waha się mówić otwarcie o ciemnych stronach swojego zawodu. Z humorem wspomina lata spędzone na Pomorzu, wraca pamięcią do rodzinnych Kaszub. Opowiada o swoich nawykach i wiecznym nienasyceniu.
– Danuta Stenka – kobieta sukcesu. Z małej kaszubskiej wsi udało się Pani przebić do Warszawy i jest Pani na szczycie. Jak się Pani odnosi do takiego określenia?
– Szczyt to pojęcie względne, czym to mierzyć? Częstotliwością pojawiania się w mediach? Dobrymi recenzjami? Popularnością? Wysokością wynagrodzenia? Czy może poczuciem, że szczyt to już wszystko, co można było osiągnąć, że więcej, że wyżej już się nie da? Widzę, czego nauczyłam się przez te lata od czasu mojego rodzinnego Gowidlina do dzisiaj, cenię sobie to, co robię. Dziękuję losowi za ludzi, których postawił na mojej drodze, którzy przyczynili się do tego, że jestem tu gdzie jestem, ale to nie jest szczyt, to kolejny etap i mam taką cichą nadzieję, że następny krok zrobię w górę, nie w dół.
– „Wirus Stenki” – krąży takie określenie. Skąd się wzięło?
– Wymyśliła je Izabella Cywińska podczas kręcenia serialu „Boża Podszewka”. Ciągle próbowałam coś zmienić, ulepszyć, po każdym prawie ujęciu biegłam do monitora, żeby sprawdzić czy zobaczę na ekranie to, co sobie zamierzyłam czy to, czego oczekiwała reżyserka, prosiłam o kolejne duble – możliwość powtórzenia. Z czasem coraz więcej osób zaczęło tak działać i Cywińska stwierdziła, że plan opanował wirus Stenki.
– A może jest Pani po prostu perfekcjonistką?
– Jestem i to niestety bywa uciążliwe. Propozycje, które dostaję, traktuję poważnie. Skoro ktoś mi zaufał i zaprosił na wspólną wyprawę, a ja zdecydowałam się na nią wyruszyć, to nie chcę go zawieść. To pewnie jeden z powodów, dla których w pracy bywam bardziej krytyczna wobec samej siebie niż wszyscy krytycy razem wzięci. Odczuwam ciągły niedosyt. Nie potrafię cieszyć się z tego, do czego udaje mi się dojść, ponieważ zamartwiam się, że nie zrealizowałam tego, co sobie zamierzyłam. Chciałabym codziennie sięgać ideału, który jak wiadomo jest nieosiągalny. Na szczęście zdarzają się takie momenty, kiedy go dotykam, ocieram się o niego. To niezwykłe, magiczne chwile, które rekompensują wszelki trud i ból codziennego zmagania się z własną niemocą i bezradnością.
– Za ten „niedosyt” zapłaciła Pani wysoką cenę. Głośno było o depresji. Wspominała Pani w wywiadach, że jest przemęczona, że się wypaliła…
– Prowadziłam gospodarkę rabunkową. Okradałam samą siebie z życiowej energii. Zdarzało się, że mijały miesiące bez jednego wolnego dnia, całe lata bez urlopu. W pewnym momencie okazało się, że nie mogę spać. Byłam wyczerpana, zapadałam w sen w oka mgnieniu, ale budziłam się już po trzech godzinach. Czasem udało mi się przespać tylko jedną godzinę, a od świtu już znowu na pełnych obrotach. Ten stan towarzyszył mi przez kilka lat. Wreszcie umówiono mnie z lekarzem i okazało się, że się „przepaliłam”.
– Podkreśla Pani, że dom rodzinny i wiejskie pochodzenie dają siłę i energię, ale były one także źródłem kompleksów. Dlaczego?
– Dopóki siedziałam w tym moim malutkim Gowidlinie, było mi fantastycznie. Miałam wszystko, czego mi było trzeba. Opuściłam dom dość wcześnie, po szkole podstawowej. Zamieszkałam w internacie, w domu bywałam rzadko. Nie miałam już przy sobie „spódnicy mamy” której mogłabym się uchwycić, byłam zdana sama na siebie, a nie należałam do dzieci przebojowych. Zderzenie ze światem było dla mnie trudne. W momencie, kiedy zostawiłam moje bezpieczne gniazdo i znalazłam się w mieście, okazało się, że tak wielu rzeczy nie wiem, nie umiem, nie widziałam. Teraz nie mam z tym problemu, ale wtedy czułam się jak „uboga krewna”.
– Co zadecydowało, że jednak puściła się Pani „spódnicy mamy” i postanowiła pójść swoją ścieżką?
– W Gowidlinie była tylko szkoła podstawowa. Żeby kontynuować naukę musiałam wyjechać.
– W liceum była Pani w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Skąd więc pomysł na aktorstwo?
– Wymyśliła je dla mnie, a może przeczuła je we mnie, moja polonistka w liceum – pani profesor Philipp. Nie wiem, co sprawiło, że pojawiła się u niej taka myśl. Żałuję, że nie zadałam jej tego pytania. I już nie zadam, ponieważ nie żyje. Fakt, że bardzo jej na tym zależało i z uporem do tego dążyła. Najpierw namawiała mnie na szkołę teatralną we Wrocławiu, ale kiedy zorientowała się, że tam nie pojadę, podsunęła studium aktorskie w Gdańsku. Ponieważ w tym czasie zdobyłam laury w konkursie recytatorskim, na który mnie wysłała, zyskała argument i była nieprzejednana. Niestety, w roku, w którym zdawałam maturę nie było w studium naboru. Rok później, w jednej z gazet, pojawiła się krótka notka, że został wznowiony i mile widziani będą kandydaci z Kaszub. Wróciłam już wtedy do moich pierwotnych planów na przyszłość – zaczęłam pracę w szkole podstawowej, jako nauczycielka i przygotowania do studiów. Znajomy, który przyniósł mi ten artykuł poradził: „Spróbuj, a jeśli okaże się, że się nie nadajesz, będziesz mogła raz na zawsze zamknąć ten rozdział”.
– Jak często odwiedza Pani Trójmiasto, rodzinne strony?
– W Trójmieście bywam bardzo rzadko. Jeżeli mam czas to raczej jadę do mamy, do Gowidlina i tam, z nią, spędzam te wyrwane z pędu, z mojej gonitwy chwile. Jest jednak taki czas na radość spotkania z językiem kaszubskim zarezerwowany dla Wejherowa. Rokrocznie, od 11 już lat, w styczniu, w kościele pw. Św Trójcy czytam po kaszubsku fragmenty Biblii w tłumaczeniu ojca Adama Sikory. Mój udział w projekcie Verba Sacra to wyzwanie na wielu poziomach, przede wszystkim wyjątkowego obcowania ze Słowem. Ponieważ występuję w roli głoszącego, więc nie jest to tylko kwestia przeczytania tekstu w języku kaszubskim, ale przede wszystkim przekazania sensu Słowa. Niemniej czytanie jest tu równie ważne. Kiedy przed 11 laty po raz pierwszy wzięłam do ręki tekst, nie umiałam go przeczytać, nie znałam zasad pisowni, znałam tylko kaszubski mówiony. Posługując się tekstem polskim, odgadywałam kaszubskie słowa. Dzięki Verba Sacra nauczyłam się czytać po kaszubsku, a kilka razy pokusiłam się już nawet o napisanie prostych zdań.
– Po nauce w Gdańsku pani pierwszą poważną scena był szczeciński Teatr Współczesny, w którym spędziła Pani kilka dobrych sezonów. Osoby, z teatru wspominają, że była Pani osobą niezwykle wesołą, towarzyską, flirciarą… Jak Pani wspomina ten czas?
– Ogromnie ciepło. To był czas stawania na własnych nogach. Szczęśliwie w cieplarnianych warunkach, pod skrzydłami mojego byłego profesora ze studium aktorskiego i ówczesnego dyrektora teatru Ryszarda Majora, który miał również długi epizod dyrektorowania w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Ale moim przewodnikiem i mentorem był w tym czasie wspaniały kolega i świetny aktor Jacek Polaczek. Pod jego czujnym i łaskawym dla mnie okiem zaczynałam powoli nabierać świadomości. To był fantastyczny czas. Pierwsza praca, pierwsze samodzielne mieszkanie. Na początku przy ul. Arkońskiej, w Domu Aktora, potem w wynajmowanym mieszkaniu przy Potulickiej, należącym do pani Kaszubskiej, księgowej teatru. Wiąże się z jej nazwiskiem zabawna historia. Pewnego dnia, świeżo poznany na festiwalu w Toruniu kolega, chcąc mi zrobić niespodziankę, przyjechał bez zapowiedzi do Szczecina. Miał adres, który w pośpiechu zapisałam mu na kartce, „Potulicka 23b m 2” On to odczytał jako “236 m 2” i błąkał się biedny po Potulickiej nocą, nie mogąc odnaleźć tego domu. Dopiero taksówkarz zasugerował mu, że może to jednak numer 23, bo był to jeden z ostatnich budynków na tej ulicy. Wówczas na klatkach schodowych wisiały listy lokatorów, ale pod numerem 2 nie znalazł mojego nazwiska, tylko właścicielki, pani Kaszubskiej. Stwierdził, że to jedyna szansa – jestem Kaszubką, więc zapuka do tych drzwi. Nie pomylił się, trafił pod właściwy adres i wkrótce został moim mężem.
– Jak Ryszard Major uargumentował zaproszenie Pani do Szczecina?
– Nie argumentował. Zaproponował i tyle. On w ogóle niewiele mówił (śmiech). A poważnie, jestem mu wdzięczna za to, że we mnie zainwestował, powierzał mi ważne, ciekawe zadania, pozwolił mi się rozwijać. W jego spektaklach odnosiłam pierwsze sukcesy, zdobywałam moje pierwsze festiwalowe nagrody. Co zdecydowało o dalszej drodze, o przejściu do teatru Cywińskiej…
– Czytając książkę „Flirtując z życiem” napotykamy stwierdzenie, że lubi Pani kolekcjonować różnego rodzaju przedmioty. Pojawiła się zabawna historia z kieliszkami, które Pani mąż przypadkowo znalazł na strychu, a których ilość była dość… zaskakująca. Ma Pani jakieś nawyki, których Pani bliscy potrafią bądź nie potrafią znieść?
– Mam okropną cechę, która drażni nie tylko moich bliskich, ale przede wszystkim mnie samą. Krótko mówiąc zbaczam z drogi do celu. I w rozmowie – popadam w tysiące dygresji – i w różnych sytuacjach, od najpoważniejszych do najbardziej banalnych. Przykładowo: mam wolny dzień, wstaję rano, na przykład o siódmej, schodzę do kuchni wypijam wodę z miodem i idę wziąć prysznic, ale po drodze wrzucę tylko butelki plastikowe do pojemnika w pomieszczeniu gospodarczym, a skoro już tam jestem, włożę pranie do pralki, a idąc na górę wezmę uprane i uprasowane rzeczy, tylko je posortuję i poroznoszę do pokojów, o, córka zostawiła włączony komputer, przypomniało mi się, że muszę porobić jakieś opłaty, przy okazji przejrzę nieodczytane od dwóch tygodni maile, a co za tym idzie muszę oddzwonić w kilka miejsc, idąc po telefon… I tak dalej. I nagle okazuje się, że jest godzina osiemnasta, mąż wraca z pracy, a ja nadal w piżamie, w drodze pod prysznic. (śmiech).
– Pozostając przy temacie książki. Pani bohaterka „flirtuje z życiem”. Na czym ten flirt polega?
– Na przykład na tym, że w swoich rolach traktuję siebie bardziej poważnie niż w swoim życiu prywatnym. Mam w sobie jakiś wmontowany bezpiecznik, który sprawia, że odklejam się czasem od życia, odrywam niczym balonik. Nie znaczy to, że lekceważę swoje życie – nic z tych rzeczy, ale po prostu nie zawsze traktuje je śmiertelnie poważnie. Co ciekawe – kiedy obserwuję podobną cechę u mojej nastoletniej córki, dziwnie brak mi dystansu i jakoś mnie nie pociesza stwierdzenie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni (śmiech).
– No właśnie, jak wyglądają Pani relacje z córkami? Czy chcą pójść w Pani ślady?
– Ścieramy się, jak to matki z córkami, ale jesteśmy sobie bardzo bliskie. Co do aktorstwa – moje dziewczynki jak dotąd nie są nim zainteresowane. Starsza, odnalazła swoją pasję – już od czasów gimnazjum marzyło jej się zostać psychologiem. Miała wtedy nawet taką ksywkę (śmiech). Młodsza jeszcze nie zdecydowała, co chce w życiu robić. Ma wiele talentów. Wszystko przed nią.
„Ilekroć wyjeżdżałam z domu, na odchodnym zawsze słyszałam: „Bądź dobrym człowiekiem”. Przez długi czas irytowało mnie to. Gdzieś jednak znalazło swoje miejsce na dnie głowy i w pewnym momencie zaczęło pracować. Chciałabym, żeby każda z moich córek żyła w zgodzie z sobą i była dobrym człowiekiem.”
– Czy jest coś, co chciałaby Pani im przekazać?
– To, co próbowała przekazać mi moja mama. Ilekroć wyjeżdżałam z domu, na odchodnym zawsze słyszałam: „Bądź dobrym człowiekiem”. Przez długi czas irytowało mnie to. Gdzieś jednak znalazło swoje miejsce na dnie głowy i w pewnym momencie zaczęło pracować. Chciałabym, żeby każda z moich córek żyła w zgodzie z sobą i była dobrym człowiekiem.
– W filmie wcieliła się Pani w wiele interesujących postaci. Za szczególnie znaczące role uchodzą – Maria w serialu „Boża Podszewka” i Judyta w komedii „Nigdy w życiu”. Ta druga rola przysporzyła Pani niebywałej popularności. Miało to jakieś konsekwencje?
– Producent „Nigdy w życiu” spodziewał się sukcesu, ale chyba nie aż takiego. Spotykałam kobiety, które zwierzały mi się, pytały o rady, myląc mnie z filmową Judytą. Opowiadały, jak to dzięki Judycie zmieniły swoje życie, wyszły na prostą. Jestem w banku i nagle pani w okienku zaczyna mi opowiadać swoje perypetie życiowe. Niesamowite, że właśnie ta rola tak głęboko zapadła ludziom w pamięć. Zdałam sobie sprawę, że ten film zyskał ogromną popularność z opóźnieniem. Wydawało mi się, że raczej „Boża Podszewka” dzięki choćby częstotliwości emisji, powinna była odnieść większy sukces, poza tym kino dociera przecież do węższego grona niż telewizja. Nie przyszło mi do głowy, że ludzie chodzili na ten film po kilka razy. Okazało się, że nie tylko kobiety. Zaskoczył mnie kiedyś taksówkarz, który powiedział: „Wie Pani, że byłem na „Nigdy w życiu” siedem razy?!”. Początkowo bałam się porównania książki z filmem, ale wkrótce okazało się, że on żyje swoim odrębnym życiem, równie intensywnie jak książka. Ponieważ postrzegano mnie jako aktorkę dramatyczną, która nie nadaje się do lekkiej komedii, więc trafiłam na zdjęcia próbne rzutem na taśmę i okazało się, że to właśnie mnie wybrano. Wtedy pojawił się problem – reżyser, który niewiele mówi. Byłam pewna, że milczy, bo jest ze mnie niezadowolony i kompletnie załamany. Tymczasem okazało się, że reżyser, o podobnym charakterze, myślał, że nic nie mówię, bo to ja jestem załamana jego reżyserią, więc się wewnętrznie wycofał… I zamilkł. Dzięki Bogu przy pomocy osób trzecich trafiliśmy do siebie i wreszcie praca stała się przyjemnością.
– Czy zdarzało się Pani „przynosić” którąś z ról do domu?
– Od lat udaje mi się, może nie całkowicie, ale w sporym i na szczęście w coraz większym procencie, zostawiać je za drzwiami.
– Mamy przed sobą wyluzowaną, zadowoloną z życia kobietę…
– Lubię swoje życie ze wszystkimi jego dolinami i ciemnymi stronami. Nie wymieniłabym go na inne.
Danuta Stenka
Wybitna aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Urodzona w Sierakowicach, dzieciństwo spędziła w kaszubskim Gowidlinie. Zadebiutowała w 1982 roku na deskach Teatru Wybrzeże w Gdańsku w „Betlejem Polskim”. Od 1984 przez kolejne cztery lata występowała na scenie Teatru Współczesnego w Szczecinie, gdzie zagrała m. in. Paulinę w „Białym małżeństwie” Tadeusza Różewicza w reż. Ryszarda Majora. Później przeniosła się do Poznania. Obecnie jest aktorką Teatru Narodowego w Warszawie. Jej mężem jest Janusz Grzelak, z którym ma dwie córki: Paulinę i Wiktorię.