Na co dzień przedsiębiorcy, urzędnicy, na pierwszy rzut oka niczym nie wyróżniający się koszalinianie. Po godzinach nurkowie, lotnicy, kompozytorzy i kolekcjonerzy. Ich pasja jest ich życiem, a ich życie jest pasją.
Leszek Jęczkowski
Przez pięć dni w tygodniu dyrektor Publicznego Ośrodka Adopcyjnego w Koszalinie. Ośrodek jest specjalistyczną jednostką zatrudniającą niewiele osób, toteż pan Leszek pełni w niej wiele funkcji: zarządzającego finansami, pracodawcy, pracownika merytorycznego, a czasem nawet „złotej rączki”. – Od dyrektora po konserwatora – kwituje z uśmiechem. Ale najważniejsza jest praca z dziećmi i rodzinami. Zadania wymagające dużego doświadczenia i wiedzy oraz ogromnego wyczucia, i olbrzymiej empatii. Kto, by pomyślał, że dyrektor ośrodka adopcyjnego w czasie wolnym zamienia się w średniowiecznego rycerza i bierze udział w imprezach rekonstruktorów.
Pan Leszek od 2003 roku należy do Koszalińskiej Kompanii Rycerskiej; jest obecnie jej marszałkiem. Historią, szczególnie okresem średniowiecza, interesuje się od zawsze. Pasjonuje go przede wszystkim przerażający i jednocześnie fascynujący okres krucjat. Pan Leszek wspomina: – W dziewięćsetną rocznicę zdobycia Jerozolimy przejechałem z ojcem, rowerami i samochodem, część trasy, jaką mógł przemierzyć Robert z Flandrii podczas pierwszej krucjaty, z obecnej Belgii przez Francję, przełęcz Sant Cenis w Alpach do Lukki, we Włoszech.
Bycie rycerzem, oprócz dobrej zabawy, ma też inne wymiary, z których najważniejszym jest charytatywny. Członkowie Koszalińskiej Kompanii Rycerskiej odwiedzają szpitale, organizują pokazy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, prowadzą lekcje historii w szkołach i przedszkolach, ale również spełniają indywidualne życzenia dzieci. – Przynależność do bractwa to również sport i rywalizacja – wyjaśnia Leszek Jęczkowski. – W naszej drużynie ćwiczymy łucznictwo tradycyjne i tutaj możemy pochwalić się sporymi sukcesami. Inną dziedziną, w której bractwo się specjalizuje jest fechtunek. Trenujemy walkę mieczem półtoraręcznym i jednoręcznym – wyjaśnia marszałek. – Te umiejętności przydają się w turniejach oraz na „polu bitwy”. Szycie tradycyjnych strojów, gotowanie według dawnych przepisów, kaligrafia, snycerstwo, taniec to kolejne elementy kultury średniowiecza, jakie pielęgnujemy.
Jedną z najpopularniejszych i największych polskich imprez odtworzeniowych jest coroczna inscenizacja bitwy pod Grunwaldem, gdzie Koszalińska Kompania Rycerska reprezentuje „jedynie słuszną stronę”, czyli Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. – To nie jest tylko dwugodzinna bitwa – mówi pan Leszek. – Ta impreza gromadząca tysiące rekonstruktorów materialnej kultury średniowiecza trwa tydzień. Przez ten czas żyjemy tak, jak ludzie tamtej epoki. Obowiązuje strój średniowieczny, budujemy obozy, wieże strażnicze, gotujemy jak wtedy gotowano, pełnimy nocne warty. Bitwa jest zwieńczeniem tej tygodniowej zabawy. Co roku obserwuje ją stutysięczna widownia.
Tomasz Czuczak
Na biurku mnóstwo dokumentów, w sekretariacie czeka kilkanaście teczek do podpisu, kalendarz zapełniony spotkaniami. Od czterech lat Tomasz Czuczak jest sekretarzem miasta Koszalina. Do jego obowiązków należy ogólnie mówiąc organizacja pracy całego Urzędu Miejskiego. Pan Tomasz do roli jaką obecnie odgrywa, dochodził małymi krokami. Zanim zasiadł w fotelu sekretarza, działał w radzie osiedla, był radnym miejskim, przewodniczącym Rady Miejskiej, dyrektorem zamiejscowego oddziału Urzędu Marszałkowskiego. – Zawsze wiedziałem, co chcę robić – twierdzi Tomasz Czuczak. – Nie miałem problemu, jak często moi rówieśnicy, z wyborem kierunku studiów i dalszej drogi kariery. Ta praca sprawia mi dużo radości – dodaje z uśmiechem. Mimo że – jak podkreśla – bycie sekretarzem to nie zajęcie na osiem godzin, ale również po godzinach pracy. – Jestem odpowiedzialny za współpracę z instytucjami, stowarzyszeniami i radami. Spotkania te często odbywają się wieczorem. Do tego dochodzą również uroczystości, podczas których występuję w imieniu prezydenta Koszalina. Najczęściej organizowane są one w weekendy.
Pan Tomasz jest mężem i ojcem dwóch synów. Po powrocie do domu swój czas poświęca rodzinie, wspólnym zabawom i pomocy w odrabianiu lekcji. Jednak gdy tylko światła w pokojach dzieci zgasną, uprawia jogging. – Biegam od dziewięciu lat. Dla mnie jest to nie tylko doskonały sposób na oczyszczenie głowy z codziennych problemów, ale również walka z cukrzycą. Systematyczne bieganie pomaga wyregulować poziom cukru i daje organizmowi zastrzyk energii na kolejne dni. Kiedy biegam, mam wrażenie, że mój organizm działa jak naoliwiona maszyna – wyjaśnia z uśmiechem. – Gdy tylko mam kilka dni przerwy w bieganiu, widzę różnicę w samopoczuciu.
Jeżeli obowiązki zawodowe pozwalają, pan Tomasz biega 3-4 dni w tygodniu, pokonując 10-20 km. Najczęściej można go spotkać na obwodnicy miasta i Górze Chełmskiej. Nieregularny teren to doskonały trening przed półmaratonami i maratonami, w których startuje („życiówka pana Tomasza to 3:38). – Wcześniej, gdy zdrowie na to pozwalało, faktycznie każdy bieg traktowałem jako rywalizację, próbę pokonania mety w jak najlepszym czasie. Teraz startując w imprezach, udowadniam sobie, że mimo choroby mogę uprawiać sport i biję swoje własne rekordy.
Największym marzeniem pana Tomasza jest udział w słynnym maratonie nowojorskim.
Wioleta Kamińska
Patrząc na tą szczupłą, atrakcyjną kobietę, trudno domyślić się, że na co dzień jest wychowawcą działu penitencjarnego w Oddziale Zewnętrznym koszalińskiego Aresztu Śledczego w Dobrowie. Resocjalizuje 50 mężczyzn, którzy odbywają kary m.in. za kradzieże i rozboje. – Zajmuję się wszelkimi zobowiązaniami finansowymi, jakie mają osadzeni na zewnątrz, pomagam im zrozumieć dokumenty prawne, pisać rożnego typu wnioski, załatwić depozyt – opowiada. – Prowadzę również program „Poza murami”, czyli przygotowuję ich do życia po zakończeniu kary. Wyjaśniam, jaką rolę odgrywa kurator, mówię o ich prawach i obowiązkach, doradzam jak zdobyć pracę czy skorzystać ze wsparcia ośrodków pomocy społecznej.
Jak zapewnia Wioleta Kamińska, praca jest jej prawie całym życiem. Jednak kontakt z ludźmi osadzonymi, z różnymi problemami, uzależnieniami sprawia, że jest to zajęcie stresujące. Po ciężkim dniu zrelaksować się pomagają jej dwie pasje.
Pierwszą jest fitness. – Od siedemnastu lat jestem instruktorką, prowadzę zajęcia pilates, jogę, step, a od dwóch lat trenuję zumbę.
Śmieje się, że cztery razy w tygodniu robi to, co kocha, ponieważ zumba to połączenie tańców latynoamerykańskich z fitnessem. – To również cudowna szansa na poznanie pozytywnie zakręconych ludzi podczas maratonów zumby, akcji charytatywnych.
Drugim hobby Wiolety Kamińskiej są motocykle, na których jeździ od piątej klasy szkoły podstawowej. Miłość do jednośladów zaszczepili w niej brat i tata. W swoim życiu miała już osiem maszyn, począwszy od rometa po szosowo-turystyczną yamahę FZS 600 Fazer. – Uwielbiam uczucie wolności, kiedy rozwija się prędkość – rozmarza się pani Wioleta. – Najwspanialsze momenty w moim życiu to wspólne wypady z przyjaciółmi za miasto, albo długie wyprawy w głąb Polski i za granicę. Stąd wybór motocykla, który z jednej strony jest szybki, bo rozwija maksymalnie 240 km/h, a w ciągu 3 sekund dochodzi do setki, a z drugiej – jest przede wszystkim wygodny. Do tej pory pani Wioleta na motorze zwiedziła znaczną część Polski, Czechy – w tym Pragę, a w najbliższym czasie wybiera się do Chorwacji. Jak na jej hobby reaguje rodzina? – Mam dwie córki, 15-letnią Polę i 17-letnią Blankę. Obie kochają motory. Często zabieram je w trasy – mówi z uśmiechem. – Liczę na to, że za jakiś czas razem będziemy podróżować na motocyklach.
Stanisław Żabiński
25 lat temu przedsiębiorca. Dwa lata później, po wypadku samochodowym, przewodniczący Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych „Ikar” w Koszalinie. Jak sam o sobie mówi: jednoczy środowisko osób niepełnosprawnych, walczy o ich prawa, aby ułatwić życie młodym osobom cierpiącym na różne schorzenia. Stowarzyszenie ma nie tylko doradzać władzom miasta, jak ułatwić codzienność osobom niepełnosprawnym, ale przede wszystkim integrować to środowisko poprzez propagowanie działalności kulturalnej i sportowej.
Pomimo wielu zajęć związanych z funkcjonowaniem „Ikara”, Stanisław Żabiński realizuje swoje pasje. Jedną z nich jest miłość do muzyki. Kiedyś uczęszczał do Państwowej Szkoły Muzycznej w Słupsku, gdzie grał na pianinie. I mimo że nie podjął dalszej edukacji w tym kierunku, muzyka towarzyszy mu przez całe życie. Początkowo była to pasja, która pozwalała oderwać się od codzienności. Po wypadku stała się swoistą terapią, „najlepszą przyjaciółką”, która przywracała chęć do życia i normalnego świata. Skomponował hymn dla koszalińskich Amazonek, teraz pisze muzykę do tekstów tworzonych przez członków Ikara. – Wiele osób z naszego stowarzyszenia pisze piękne utwory, są to teksty dotykające codzienności, naszych problemów, zmagań z różnymi przeciwnościami, ale i radości z każdego dnia – wyjawia prezes. Muzyka, która gra w duszy pana Stanisława i piękne teksty, które wychodzą spod piór jego przyjaciół, publikowane są na stronie stowarzyszenia.
Gra na pianinie i komponowanie to nie jedyna pasja Stanisława Żabińskiego, od 35 lat kolekcjonuje pamiątki związane z Solidarnością. – Takie zacięcie do zbierania różnych rzeczy mam od dziecka – przyznaje. – Kiedy zrodziła się Solidarność, to zainteresowały mnie wydawane w podziemiu rożne emblematy, medale i symbole. Wtedy każdy większy zakład pracy produkował drobne pamiątki. Dlatego gdzie tylko wyjeżdżałem, nabywałem je. Obecnie w zbiorach ma około tysiąca przypinek, kilkaset medali, monet i kartek. Wśród nich jest również medal z brązu wyprodukowany w V rocznicę powstania Solidarności, który otrzymał od kuzyna. Rarytas poszukiwany przez muzea i prywatnych kolekcjonerów.
Krzysztof Stobiecki
Od 20 lat pracuje w koszalińskim Urzędzie Miejskim, od 2008 r. jako dyrektor Wydziału Edukacji. Jego pasją są motocykle. – Motory towarzyszył mi od dziecka, tata zaszczepił we mnie miłość do tych maszyn – wspomina.
Pierwszy motocykl dostał w wieku 16 lat. I jak przyznaje, już wtedy wiedział, że w jego żyłach płynie benzyna, miłość do prędkości i uczucia wolności, jaką daje jazda na motorze. – Kiedy człowiek zaczyna mieć inne priorytety, czyli pracę, rodzinę, często zapomina o hobby, zainteresowaniach – mówi pan Krzysztof. – Tak było ze mną, na długo odstawiłem swoją pasję do garażu.
Cztery lata temu pod nieobecność żony kupił motocykl yamaha XJ 900 Diversion. Teraz, gdy tylko ma wolny dzień, wciąga skórzane spodnie, kurtkę i rusza z przyjaciółmi w trasę.
W tygodniu jeżdżą po okolicznych miejscowościach jak Czaplinek, Drawsko Pomorskie czy Połczyn-Zdrój. W głowie ma jednak pomysł na długą, zagraniczną wyprawę. – W ubiegłym roku miałem pojechać na motocyklu do Nicei, jednak obowiązki zawodowe zatrzymały mnie na miejscu – wyznaje. – Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś zrealizować te plany.
Krzysztof Olkowicz
Od pół roku zastępca rzecznika praw obywatelskich. Pracował 30 lat w służbie więziennej, z czego 19 w Koszalinie na stanowisku dyrektora Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej. Obecnie nadzoruje pracę zespołów zajmujących się m.in. zaniechaniami organów ścigania, łamaniem praw obywatelskich osadzonych. – To bardzo ciekawa, ale wymagająca zaangażowania praca – opowiada. – Bycie rzecznikiem praw obywatelskich nie ogranicza się do ośmiu godzin siedzenia za biurkiem i przerzucania papierów. To głównie spotkania z osadzonymi w zakładach karnych, szpitalach psychiatrycznych, jednostkach wychowawczych.
Zastępca rzecznika to bardzo prestiżowa funkcja, jednak również wymagająca i angażująca czas. To oznacza mało wspólnych momentów z rodziną. Tym bardziej, że wszyscy bliscy pana Olkowicza mieszkają w Gdańsku i widują się z nim dwa razy w miesiącu. Brak czasu powoduje również, że na drugi plan zeszła kolejna miłość pułkownika – latanie. To pasja, którą zaraził się w Elblągu, gdzie pracował w Sądzie Rejonowym jako asesor. – Myślę, że to uczucie do samolotów i latania była we mnie dużo wcześniej. – wspomina. – Urodziłem się w Nowym Targu, gdzie był Aeroklub Tatrzański. Moi sąsiedzi, ojcowie kolegów, latali na szybowcach.
Pan Krzysztof przyznaje, że nie raz zadzierał z podziwem głowę do góry i oglądał ich akrobacje. Jednak w tym czasie nie to mu w duszy grało. Dopiero jako dorosły mężczyzna zrobił kurs pilota szybowców. W latach 1992-1998 sprawował funkcję prezesa zarządu Aeroklubu Elbląskiego oraz przewodniczącego Aeroklubu Polskiego. W tym czasie został również pilotem samolotowym, a to oznaczało, że mógł latać maszynami poczynając od Cessny a kończąc na AN-2. – Jeżeli ktoś po raz pierwszy wykona samodzielny lot, nie będzie mógł bez tego żyć – wyjawia rzecznik. – Nie trzeba wykonywać podniebnych ewolucji jak korkociąg czy beczka, żeby poczuć prawdziwą adrenalinę. Wystarczy unieść się w szybowcu i zawisnąć w górze podziwiając widoki – dodaje. Latanie uczy również pokory – twierdzi pan Krzysztof: – Nigdy nie można być pewnym swoich umiejętności i doświadczenia. Trzeba być przezornym i dokładnym, bo drobny błąd może kosztować życie. Za przygodę życia pan Krzysztof uznaje lot nad Vancouver, kiedy osiągnął wysokość 3 tysięcy metrów nad ziemią i wisiał tam ponad godzinę. Jak twierdzi, nie wyobraża sobie życia bez latania, chmury to jedyne miejsce, gdzie może czuć się naprawdę wolny. Obecnie praca nie pozwala mu na kontynuowanie pasji, jednak wie, że do niej wróci – Co roku przedłużam licencję pilota. Muszę o siebie dbać, aby stan zdrowia na to pozwalał. A jestem łasuchem, więc to dla mnie wyzwanie.
Krzysztof Olkowicz ma już plan na emeryturę. Po pierwsze – będzie więcej latał, po drugie – planuje razem z przyjacielem otworzyć firmę produkującą ultralekkie samoloty.
Anna Golec
Kiedy wchodzi na salę koszalińskiego sądu w roli protokolantki, widzimy sympatycznie uśmiechającą się drobną brunetkę. Pani Anna jest urzędnikiem sądowym od 14 lat. – Niektórym wydaje się, że moja praca polega na siedzeniu przez osiem godzin na wygodnym krześle i notowanie tego, co mówi sędzia prowadzący rozprawę – wyjaśnia Anna Golec. – Moje obowiązki wymagają ode mnie podzielnej uwagi, dokładności i odporności na stres. Często protokolanci mają po kilka rozpraw dziennie, od ich rzetelności może zależeć dalszy ich ciąg.
Na co dzień elegancka, skrupulatna protokolantka, wieczorami zmienia się w zawodniczkę Giveroy Sport. To nic innego jak dźwiganie odważników o wadze od 12 do 24 kg. – Trenuję od trzech lat, jestem dwukrotną mistrzynią Polski i wicemistrzynią świata w kategorii do 16 kg oraz zajęłam trzecie miejsce podczas Mistrzostw Europy. Moją dyscypliną jest tzw. snatch, czyli rwanie. Zawodniczka musi w ciągu 10 min unieść kettebell jak najwięcej razy, zmieniając rękę tylko jeden raz.
Rekord Anny Golec to 192 powtórzenia w 10 minut odważnikiem ważącym 16 kg. – To dopiero początek – mówi z uśmiechem mistrzyni. – Na kolejnych, majowych zawodach będę próbować swoich sił z odważnikiem 24 kg. Nie liczę na jakiekolwiek miejsce na podium, ponieważ jak na razie udało mi się w przeciągu dziesięciu minut wykonać 72 powtórzenia. To niewiele patrząc na wyniki Rosjanek, które robią ich od 150 do 200.
Dla pani Ani nie jest ważna wygrana, a bicie własnych rekordów. Każde kolejne powtórzenie to udowodnienie sobie, że regularne ćwiczenia, dieta i samozaparcie – przynoszą oczekiwane efekty. Jest to tym większy sukces, że w Polsce Giveroy Sport dopiero raczkuje, nie ma sponsorów wspierających zawodników ani trenerów. Anna Golec ma instruktora z Włoch, z którym kontaktuje się przez Internet. – Trenuję od czterech do pięciu dni w tygodniu po dwie godziny, do tego dochodzi siłownia i bieganie – opowiada mistrzyni. – Wszystko nagrywam i wysyłam trenerowi. On poprawia błędy, układa dietę i zestaw ćwiczeń na kolejne tygodnie i miesiące.
Marian Kurtiak
Mąż, ojciec dwóch synów i od roku dziadek. Od 22 lat prowadzi własną firmę świadczącą usługi z zakresu BHP. W czasie wolnym od pracy i innych obowiązków przebiera się w skafander, zabiera zestaw ABC, butle i zmienia się w płetwonurka. – Oczarowanie podwodnym światem zaczęło się w czasie studiów, kiedy na Wyższej Szkole Inżynierskiej w Koszalinie razem z przyjaciółmi założyliśmy Ochotniczą Straż Pożarną, specjalizującą się w ratownictwie wodnym. Klub tworzyli głównie studenci i wykładowcy uczelni.
Słynny „Mares” istnieje już 42 lata, liczy ok. 120 członków – w tym profesjonalną kadrę instruktorską. Pan Marian wyjaśnia: – Sam jestem instruktorem drugiego stopnia. Daje mi to możliwość prowadzenia szkoleń dla przyszłych płetwonurków oraz brania udział w kursach dla kadry instruktorskiej.
Marian Kurtiak, specjalizuje się również w nurkowaniu w nocy, pod lodem oraz w jaskiniach. Specjalistyczne przeszkolenie oraz długoletnie doświadczenie w pływaniu w zmiennych warunkach są niezbędne podczas akcji ratunkowych na wodzie.
Czasami umiejętności nurków przydają się w akcjach typu „poszukiwanie skarbów”. – Mamy na swoim koncie wiele akcji poszukiwawczych, ekologicznych oraz ratowania mienia. Kilkakrotnie braliśmy również udział w pracach archeologicznych. Uczestniczyliśmy na przykład w badaniu historycznego mostu na jeziorze Bobięcino czy łodzi dłubanej z X wieku znalezionej na jeziorze Betyń – wyjaśnia pan Marian.
W ciągu 42 lat Klub „Mares” zorganizował wiele wypraw nurkowych do Bułgarii, Włoch i Meksyku. Ten ostatni kraj nasz rozmówca wspomina najmilej. Płetwonurkowie spędzili w Meksyku dwa i pół miesiąca, z czego trzy tygodnie na bezludnej wyspie. – Nie ma nic lepszego niż zejście pod wodę. Można to porównać do zwiedzania jakiegoś nieznanego miasta, które może być przepiękne, kolorowe i zapierać dech w piersiach, a czasami niebezpieczne i pełne niespodzianek – dodaje Marian Kurtiak.
Krzysztof Sulewski
Na co dzień elegancki i uprzejmy urzędnik skarbowy, „po godzinach” kolekcjoner opli. Krzysztof Sulewski od 15 lat pracuje w fiskusie, obecnie jako kierownik działu obsługi klientów: – Lubię to, co robię. Każdego dnia uśmiechem i życzliwością próbuję zmienić niesprawiedliwe, stereotypowe wyobrażenie interesantów o urzędzie skarbowym jako instytucji wrogiej, nieprzyjemnej i niedostępnej. Stresów w pracy nie brakuje. Jakikolwiek błąd może przynieść nieoczekiwane konsekwencje.
Pasja kolekcjonerska pana Krzysztofa dotyczy opli, ale nie tylko samochodów. Zbiera gadżety związane z marką, kurtki, bluzy, prospekty i książki. To obecnie kilkaset przedmiotów, kupowanych czasami na aukcjach internetowych w Niemczech, Japonii, Ameryce Południowej i Afryce. – Nie raz spędziłem po kilkanaście godzin przed komputerem poszukując perełek kolekcjonerskich po okazyjnej cenie – mówi pan Krzysztof. A skąd miłość do tej akurat marki? – Z domu rodzinnego. Takim samochodem jeździł mój tato. Marka ma pasjonująca historię.
Opel, zanim zaczął produkować samochody, montował rowery, motocykle, wózki dziecięce i lodówki. W 1928 roku auto Opel RAK 2 z silnikiem rakietowym osiągnęło prędkość 238 km na godzinę! Obecnie w kolekcji Krzysztof Sulewski ma 23 samochody, pochodzące z okresu 1960-1980. – Większość z nich jest w stanie jechać na własnych kołach, jednak doprowadzenie ich do muzealnego wyglądu zajmie mi jeszcze trochę czasu – mówi z uśmiechem urzędnik. – Kupuję je w różnym stanie. Większość nie stoi w salonach czy na giełdach samochodowych, a w szopach, na podwórkach, w najlepszym razie w garażach.
Ople pana Krzysztofa może nie wyglądają, jakby wyjechały dopiero co z taśmy fabryki, ale wszystkie są oryginalne w każdym calu. Nie mają żadnych modyfikacji i udziwnień. – To właśnie jest ich dusza – opowiada kolekcjoner. – Jeżeli w danym roczniku przy drzwiach jest chromowana klamka, taka ma być. Wtedy samochód ma charakter.
Krzysztof Sulewski śmieje się, że do pełnej kolekcji brakuje mu jeszcze tylko dwustu egzemplarzy. Chciałby kiedyś, by jego zbiory stały się podstawą do utworzenia muzeum marki Opel.