Rafał Wołyniak: lat 30+. Pracuje w dziale promocji Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Entuzjasta teatru i literatury. Mieszkał w miastach małych, wielkich, dużych, a w 2010 roku osiadł w średnim Koszalinie; właśnie wprowadził się do swojego nowego mieszkania. Poniższa rozmowa to nie coming out, bo Rafał nigdy nie ukrywał swojej orientacji. To raczej próba odpowiedzi na pytanie: czym jest tolerancja i czy w niedużym mieście o nią trudniej albo łatwiej niż gdzie indziej.
Z jakiej rodziny pochodzisz?
Urodziłem się w Inowrocławiu, mieście około 80-tysięcznym. Pochodzę z rodziny, w której jestem jedynym poukładanym i zupełnie niespontanicznym człowiekiem. Moja mama jest z wykształcenia psychologiem społecznym, tata zajmuje się doradztwem ubezpieczeniowym, a o pięć lat młodsza siostra pracuje w Hiszpanii. Przyjacielskie kontakty narodziły się między nami, gdy miałem 15 lat, ale rodzice zawsze wychowywali nas partnersko. Byli otwarci, ale stawiali nam granice. Dostawaliśmy kary wychowawcze w postaci na przykład przymusowej lektury „Trylogii” Sienkiewicza.
To okrutna kara.
(Śmiech) Mieliśmy z tego potem domowy sprawdzian!
Rodzice edukowali was seksualnie?
Robili nam pogadanki, ale na poważnie, żadnych muszelek, gniazdek, kogutków. Wszystko miało swoją normalną nazwę. Były to rozmowy bardzo szczere, więc byłem zawsze mocno uświadomiony, co budziło rozmaite zbulwersowania pedagogów.
Kiedy się „zorientowałeś”?
Gdy miałem piętnaście lat, znienacka pocałowała mnie dziewczyna. Spadłem z krzesła. Koledzy śmiali się potem, że upadłem na głowę i dlatego jestem gejem. Miałem mnóstwo koleżanek, ale dziewczyny mnie nigdy nie interesowały. W czasie wagarów brałem udział w nasiadówkach z kolegami i popularnymi wtedy niemieckimi filmami dla dorosłych, ale nigdy nie patrzyłem na kobiety, tylko na mężczyzn. Wtedy odkryłem w sobie zainteresowanie nimi.
I co? Przestraszyłeś się?
Nie, nie wpadłem też w doła. Raczej doznałem syndromu „jedynego geja we wsi”. Wydawało mi się, że jestem unikalny i wyjątkowy. A potem w kiosku zobaczyłem gazetę „Adam” (popularne pismo dla homoseksualistów – dop. am) i okazało się, że jednak jedyny na świecie nie jestem. Rodzicom sprawę przedstawiłem 8 marca, w Dzień Kobiet, w wieku 16 lat.
Jak to przyjęli?
Mój ojciec zrobił wszystkim drinki i powiedział: „Chcę ostatni raz napić się z tobą po męsku. Mam teraz w domu trzy kobiety. Abdykuję.” Generalnie przyjęli to spokojnie, choć mama martwiła się, jak przyjmie mnie społeczeństwo, miała żal, że nie powiedziałem tego wcześniej, zastanawiała się, czy zawiodła jako matka, że pomagając poszkodowanym kobietom, nie zwracała na mnie ostatecznej uwagi.
W końcu odbyliśmy rozmowę, podczas której powiedziałem jej, że albo będzie miała syna geja i przyjaciela, albo syna wroga, bo ja się nie zmienię. Zaakceptowała to. O tym, jak wspaniałych, tolerancyjnych mam rodziców, uświadomiłem sobie w sumie później. Mamy teraz świetny kontakt.
Rodzina to jedno, ale pierwszym sprawdzianem akceptacji społecznej bywa szkoła.
Nie ukrywałem swojej orientacji w szkole, ale też nie przedstawiałem się wszystkim jako gej. Kiedy ktoś mnie pytał, czy nie chciałbym mieć dziewczyny, mówiłem, że wolałbym chłopaka. Koledzy reagowali normalnie, oprócz koleżanki z klasy, która w oczy powiedziała mi, że nie akceptuje mojego sposobu życia, i żebym nigdy się do niej nie odzywał. W sumie ją za to cenię, przynajmniej była szczera. Nie czułem nawet, że jest mi przykro, bo nie miałem ze sobą problemu. Nie to nie. Po latach, w czasie zjazdu klasowego, poprosiła mnie o wybaczenie.
Rodzice nie próbowali cię zmieniać?
Moi rodzice postanowili jedynie uczynić mnie bardziej męskim, bym sobie kogoś znalazł, więc jak diabetyka do cukierni, posłali mnie na siłownię. Tam poznałem swojego partnera, Petra. Romantyczna historia. Męski, wysoki typ sportowy. Kiedy rzekł do mnie po czesku „Zapodaj mi hankle”, upewniłem się, że na pewno jestem gejem (śmiech). Związek nasz trwał siedem lat, był dość burzliwy, emocjonalny. Zakończyła go nagła śmierć Petra w wypadku samochodowym. Związek ten mnie również ukształtował i uwarunkował. Nie tylko emocjonalnie i nie tylko dlatego, że zostałem totalnym romantykiem.
Nauczyłem się jeszcze większej otwartości, bo Petr nigdy nie ukrywał naszego związku. Przedstawiał nas oficjalnie jako parę. Bywaliśmy wszędzie razem. Tylko raz się zdarzyło, że moi dalsi krewni nie życzyli sobie naszej wspólnej obecności na ślubie, za co zresztą potem przepraszali.
Po drodze miałem swój szkolny coming out – moja wychowawczyni postanowiła powiadomić rodziców, że „zadaję się” ze starszym chłopakiem, a gdy się od nich dowiedziała, że jestem gejem, zrobiła w szkole lekcję o tolerancji. Okazało się, że mamy w klasie wegetariankę, świadka Jehowy, ateistę…
Nie ukrywasz swojej orientacji, mówisz o niej otwarcie. Czy to, że miałeś poczucie bezpieczeństwa w domu, miało na to wpływ?
Mój homoseksualizm zawsze był dla mnie absolutnie naturalny, jak to, że jestem mężczyzną, i że mam kręcone włosy. To nie żaden epos. Moim problemem życiowym jest raczej samotność, trudność ze znalezieniem partnera. Gdy dorastałem, trudno było kogoś poznać. Wszyscy się wiązali, przeżywali pierwsze miłości, a ja byłem sam. Koledzy nie mieli gdzie, a ja nie miałem z kim (śmiech).
Homoseksualiści się wtedy ukrywali, nie było Internetu, telefonów komórkowych, oknem na świat była telewizja i telegazeta. Teraz też jest trudno, choć jest więcej możliwości, zmieniło się postrzeganie społeczne homoseksualizmu.
Upieram się, że twoje doświadczenia w tym względzie jednak są nietypowe. Miałeś dobry dom, dojrzały związek.
Oczywiście, znam osoby, które zostały przez własnych rodziców wyrzucone z domu po coming oucie i które borykają się z problemem braku akceptacji samego siebie. Powiem jednak coś kontrowersyjnego – uważam, że to trochę wina samych homoseksualistów. Nie można swojej orientacji nadawać rysu heroicznego, stawiać się w pozycji męczennika. To cecha charakteru, osobowości, z którą nic nie da się zrobić. Taki się urodziłem, mam to w genach. Być może u mnie chodzi o to, że nie wychowywałem się w tajemnicy, nigdy niczego nie ukrywałem. Ponadto niektórzy świadomie wybierają wygodne materialnie życie w kłamstwie.
To znaczy?
Miałem przyjaciela w Warszawie, wziętego prawnika. Żyliśmy w trójkącie z jego toksyczną mamą.
Kiedyś powiedziała, że potrafi zrozumieć, że jej syn jest z gejem, ale dlaczego z karłem. W końcu stwierdziła, że syn ma wybór: między orientacją a własną kancelarią i super samochodem. I wybrał – to drugie.
Jaka jest twoja definicja słowa „tolerancja”?
Powiem przekornie – nie uważam, by tolerancja była potrzebna. Wolę używać słowa szacunek, ma szlachetniejsze brzmienie i wartość. Wolę, by ludzie oceniali mój charakter czy wygląd, niż tolerowali, że jestem gejem. Homoseksualizm nie jest kartą przetargową, ani asem wyciągniętym z rękawa w zależności od sytuacji.
Z tego co mówisz, akty nietolerancji wobec ciebie nie były ani częste, ani dotkliwe.
Oczywiście wiele razy słyszałem jakieś zaczepki typu „ej, pedałku”, ale chyba miałem po prostu szczęście do ludzi i otoczenia – współpracowników, sąsiadów, znajomych. Pecha za to do partnerów, bo wbrew obiegowej opinii o rozwiązłości homoseksualistów, pragnę dojrzałego związku, domu. Mam, niestety, duże wymagania (śmiech).
Nietolerancja nie musi objawiać się ciosem w twarz słowem czy pięścią. Bywa maskowana w żartach, przytykach, stereotypach. Dotyka cię to?
Mnie i tak ratuje poczucie humoru. Ale, tak, oczywiście, słuchałem głupich kawałów opowiadanych całkiem na serio albo jakichś bzdur. W zasadzie mnie to nie dotyka, choć nie jestem też gruboskórny. Na przytyki reaguję, zazwyczaj dowcipnie, a czasem ostro, dyskutuję, jeśli mam do czynienia ze stereotypami, ale nie uważam, że to objawy nietolerancji. Nikt nigdy nie obraził mnie wprost. Nikt mnie pobił, nie zwyzywał. Z agresją spotkałem się nie z powodu orientacji.
Obraża cię któreś z określeń typu „pedał”, „ciota”?
Nie obraża. Pierwsze lubię, drugie jest jakieś głupie. Sam używałem i używam słowa pedał. Kiedyś bardzo często, bo kiedy byłem nastolatkiem, tak się wtedy mówiło. Słowo gej weszło do polskiego słownictwa dużo później. Lubię do tej pory określenie „cieplaczek”, którego używa mój tata, a sam mówię czasem o homoseksualistach „zaczarowani”.
Koszalin jest miastem tolerancyjnym?
Bardzo. W Koszalinie bardzo dobrze żyje się ludziom otwartym. Pełnię funkcję publiczną, na Facebooku mam znajomych wśród polityków różnych opcji, nigdy nie zdarzyło mi się w pracy usłyszeć, że ktoś nie będzie ze mną współpracował, bo jestem gejem. Uważam, że społeczeństwo jest bardzo tolerancyjne, zwłaszcza w Koszalinie. Pracuję w środowisku artystycznym. Kiedy trafiłem do BTD wszyscy to naturalnie akceptowali. Za to, gdy okazało się, że jestem jedynym gejem w teatrze byłem zdziwiony i szczerze zawiedziony!
Mieszkałeś w różnych miastach: Pradze, Warszawie, Gdyni, teraz w Koszalinie. Jak w zależności od wielkości miasta żyje się w nim gejowi?
W większych miastach większa jest na pewno anonimowość i co za tym idzie – bezosobowość. Ludzie nie wiedzą o sobie nic, łatwiej jest żyć w związku homoseksualnym. Koszalin jest miastem średnim, mniejsza jest anonimowość, a więcej uwagi skupia osobowość. Ja nie chcę być anonimowy. Jestem jawnym gejem. Koszalin dał mi dom. To moja przyszłość. Natomiast wiem, że „ludzie z branży” często boją się w takim mieście otworzyć, stworzyć związek.
Czyli w średnim mieście większym problemem jest nietolerancja niż znalezienie sobie kogoś?
Trudniej znaleźć partnera, zdecydowanie. Mogę mówić tylko o sobie oczywiście, mnie nietolerancja po prostu nie dotknęła. Jeśli już, to paradoksalnie, ze strony środowiska homoseksualnego. Brałem udział w Żywej Bibliotece (akcja, w której przedstawiciele nieakceptowanych społecznie postaw jako Żywe Książki odpowiadają na pytania Czytelników – dop. am), wystąpiłem w telewizyjnych „Ugotowanych”. Otoczenie mówiło „super”, a środowisko pytało: po co ci to, po co się lansujesz? Im mniejsze miasto tym ludzie chcą być bardziej anonimowi. Poza tym wolą przelotne związki, niż stałe związki, może dlatego, ze trudniej jest je ukryć.
Mówi się, że środowisko homoseksualne, zwłaszcza w średnich miastach, jest bardzo hermetyczne i skryte.
Sądzę, że na anonimowość tego środowiska ma wpływ Internet. Można wszystko tu załatwić szybko, bez wychodzenia z domu, być dalej „sobą”, nie zmieniać życia. Uważam że czarny PR robią też celebryci-geje, bo wszyscy myślą, że to są przeciętni przedstawiciele homoseksualistów, a my niekoniecznie jesteśmy ekscentryczni i rozrywkowi. Hermetyczność to strach przez samym sobą.
Jesteś za coming outami?
Za! Powiedzenie o sobie choćby najbliższym eliminuje niepokoje, spięcia i kłamstwa. Przynosi ulgę po prostu. Zapobiega schizofrenii. Nie trzeba udawać, odpowiadać na pytania w stylu „kiedy na święta przyjedziesz z dziewczyną?”, sytuacja jest jasna. Nie jestem natomiast za rewolucją, paradami równości, manifestacją. Jestem za kompromisem i rozmową. Unormowaniem prawa. Homoseksualiści nie walczą o akceptację, ale o lepsze życie społeczne. Ja miałem szczęście, będąc w związku, bo zamieszkaliśmy z partnerem w Pradze. Od 2002 r. istnieją tam związki partnerskie, mieliśmy nawet coś w rodzaju ślubu, a raczej uroczystego podpisania odpowiednich dokumentów. Po wypadku mogłem decydować o losie mojego partnera. Tego bym chciał w Polsce.
Byłeś trzykrotnie Żywą Książką, także w Koszalinie. Jakie najgłupsze, najbardziej stereotypowe pytanie usłyszałeś?
Nie miałem takiego pytania. Absurdalne było jedno, dotyczyło spraw intymnych, zadała je pani, która podejrzewała o homoseksualizm swojego męża. Natomiast powiem o najmądrzejszym pytaniu jakie miałem. Przyszła mama z córką. Powiedziała, że jej syn ma od wielu lat partnera i całe życie się zastanawia, czy i gdzie popełniła błąd. Powiedziałem, że nie i że najważniejsze, że syn ma w niej przyjaciółkę, ale nigdy jej nie zrozumiem, bo nie będę rodzicem. Często przychodziły do mnie matki, rodzice. Ewentualnie gejów, którzy się radzą, czy np. mówić rodzicom. Zawsze mówię że tak, bo jestem przekonany, że większość rodziców kocha swoje dzieci Moi nawet próbują mnie swatać!
Zdarzyła ci się jednak w czasie Żywej Biblioteki dość nieprzyjemna sytuacja z grupą młodych chłopaków.
Tak, usiedli w pobliżu mnie i napisali sobie na kartce „homofoby”. Podszedłem i zapytałem, co to znaczy i czym się objawia. Byli stropieni i małomówni, mało również odważni. Wyprosili ich organizatorzy.
A starsi ludzie?
Uwielbiam i szanuję. Mało tego, uważam, że tzw. moherowe berety to często urocze, fajne osoby. Miałem taką przygodę w Gdyni: sąsiadka, gdy się wprowadzałem, zwróciła się do mnie per pani i zapytała o męża, potem per pan i zapytała o żonę. W końcu zapytała, czy jestem, tym, no, ped… i w końcu stwierdziła, że po pierwsze nie wyglądam, i że inaczej o nas mówią w telewizji. Odpowiedziałem, że rogi i kopyta mam schowane w walizce. Od razu polubiliśmy. Upieram się, że społeczeństwo jest tolerancyjne, zwłaszcza w bezpośrednim kontakcie. Ludzie raczej dziś oceniają raczej osobowość, charakter, osiągnięcia.
A czego, tobie, gejowi brakuje w Koszalinie?
Jakiejś fajnej równościowej imprezy, festiwalu na przykład filmowego. Sam mam ponad 400 filmów i książek obyczajowych o tematyce LGTB, z najróżniejszych zakątków świata, łącznie z Azją i RPA. Brakuje mi pubu, klubu dla homoseksualistów. Takiego jakie ma Szczecin, Gdańsk.
Czemu to jest potrzebne?
Bo nie mamy miejsca, gdzie moglibyśmy się spotkać.
Przed chwilą powiedziałeś, że środowisko jest zbyt hermetyczne, a z drugiej strony chciałbyś miejsca stworzonego tylko dla tego środowiska.
Nie chodzi o tworzenie enklawy, ale oazy, gdzie można pogadać, kogoś poznać. W tzw. normalnym klubie ludzie są wymieszani, nie wiadomo przecież na pierwszy rzut oka jaka jest orientacja. Byłoby łatwiej i bezpieczniej. Także osobom, które jednak mają ze sobą. Jak chcesz słuchać danej muzyki, to idziesz do odpowiedniego klubu. I to chodzi.
Czemu w Koszalinie takie miejsce jeszcze nie powstało?
Nie wiem, ale pewnie ze strachu. Być może chodzi też o ekonomię, to nie jest zbyt dochodowy interes. Jeśli ktoś chciałby taki stworzyć, to ja osobiście, za darmo zajmę się jego promocją.
Rozmawiała: Anna Makochonik