Agnieszka Chmielewska, koszalinianka, na co dzień szefowa serwisu tłumaczeń online, na najwyższą górę Kaukazu wybrała się z kilkorgiem przyjaciół latem tego roku. Jak większość grupy nie miała przygotowania wysokogórskiego. Mimo to weszła na wysokość ponad 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. I jak mówi, chce tam wracać.
Z Elbrusem jest kłopot. Międzynarodowa Unia Geograficzna uznaje, że leży on już w Azji, toteż za najwyższą górę Europy należy uważać alpejski Mont Blanc (4810 m n.p.m). Himalaiści zdobywający koronę świata (najwyższe szczyty wszystkich kontynentów) twierdzą zaś, że góra należy jeszcze do Europy, będąc jej najwyższym wzniesieniem (wierzchołek zachodni – 5642 m n.p.m., wschodni – 5621 m n.p.m.). Spór trwa. Co do pozostałych faktów wątpliwości nie ma: to najwyższy szczyt Kaukazu, leżący w Republice Kabardyjsko-Bałkarskiej, najdalej na południe wysuniętej republice Federacji Rosyjskiej.
Dotrzeć tam można pociągiem albo samolotem. Pociągiem jest taniej, ale na podróż w każdą stronę trzeba zarezerwować po trzy dni (np. z Krakowa przez Kijów i dalej do Mineralnych Wód). Samolotem (przez Moskwę) dociera się na miejsce szybciej, ale bilet lotniczy oznacza wydatek co najmniej 2 tys. zł.
Co ty, Polaku, wiesz o Kaukazie?
Kiedy pytamy panią Agnieszkę Chmielewską, skąd pomysł, żeby w środku wakacji wyprawiać się na zimny i niebezpieczny Elbrus, słyszymy: – Miejsc wartych obejrzenia jest na świecie mnóstwo i każdy jakoś wybiera. Mnie ciągnie do wschodniej części Europy i do Azji. Kaukaz był moim marzeniem, tak jak nowe republiki, które usamodzielniły się po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na przyszły rok planuję Tienszan.
My, Polacy, niewiele wiemy o Kaukazie. Zamieszkuje go mieszanina narodów, posługujących się dziesiątkami języków, na dokładkę podzielona przeszłymi i współczesnymi konfliktami. O najgłośniejszych wydarzeniach dowiadujemy się z mediów. Ale to za mało, żeby zrozumieć ludzi Kaukazu. Jak mówi pani Agnieszka, przebywając tam nawet krótko, można poczuć panujące powszechnie napięcie. Dla przybyszów ludzie są mili, ale widać, że relacje między poszczególnymi nacjami i państewkami są wciąż podminowane. Utwierdza w takim przekonaniu każda wyprawa poza miasto: zasieki, patrole wojskowe, uzbrojone służby graniczne kontrolujące teren.
Zagranicznych turystów, zwłaszcza z krajów Zachodu, zapuszcza się w te strony niewielu. Jeśli już, to tylko po to, żeby zaliczyć Elbrus i szybko wracać. – Oni po Kaukazie się nie kręcą, więc objazdy obcokrajowców po Kabardo-Bałkarii, wyjazdy do Nalczyka – stolicy tej republiki albo do pobliskiej Osetii Północnej, traktowane są przez miejscowych ze dziwieniem, na zasadzie „po co tam jedziecie, przecież tam nic nie ma” – mówi pani Agnieszka Chmielewska.
Kapryśna góra
Turystów obowiązuje wykupienie rosyjskiej wizy, a dodatkowo w Terskolu, ostatniej miejscowości przed Elbrusem, zgłoszenie zamiaru wejścia na szczyt, co wiąże się z niewielką opłatą, którą uiszcza się w miejscowym urzędzie pocztowym. Następnie należy zgłosić się do MCZA, czyli służb ratownictwa górskiego. Tam trzeba podać datę planowanego wejścia i zejścia, co pozwala ratownikom zareagować w przypadku niepojawienia się grupy z powrotem w zapowiedzianym czasie.
Elbrus jest niebezpieczny. – W kwietniu zginął Polak, który wchodził na szczyt z kimś jeszcze. Nie poruszali się trasą ogólnodostępną, chcieli wejść własnym szlakiem. Spadli w przepaść. Kiedy my byliśmy na Elbrusie, inna ekipa z Polski zgubiła się na siodle między wschodnim a zachodnim wierzchołkiem – wspomina Agnieszka Chmielewska.
Grupa pani Agnieszki nie zlekceważyła zasad bezpieczeństwa. Składała się co prawda w większości z osób bez doświadczenia wysokogórskiego, ale było w niej dwóch alpinistów – w tym taki, który zaliczał Elbrus po raz trzeci. Do tego zadbano o odpowiedni ekwipunek i plan aklimatyzacyjny.
Trasa jest bardzo dobrze oznakowana. Zgubić można się jedynie przez pogodę, kiedy jest mgła i nie widać trasowania, czyli chorągiewek, które są porozstawiane przez Rosjan mniej więcej co 100 metrów. I w takiej sytuacji znalazła się wspomniana wcześniej polska ekipa, która pobłądziła we mgle.
Na łasce pogody
Moment ataku szczytowego jest uzależniony od pogody. Czasami trzeba, nawet latem, przeczekać parę dni złej aury. To tak jak z himalaistami, którzy czekają w namiotach pod Mount Everestem nawet po trzy tygodnie, aż pogoda pozwoli wyruszyć na ostatni odcinek trasy. Na Kaukazie wygląda to podobnie. Elbrus jest dużo wyższy od pozostałych wierzchołków masywu, toteż wokół niego koncentrują się rozmaite niekorzystne zjawiska atmosferyczne. Wiele osób, które tam zginęły, nie straciło życia z powodu trudności technicznych, ale właśnie z powodu pogody i choroby wysokościowej.
– Miło i przyjemnie jest jeszcze na wysokości 2350 metrów i tam jest parę możliwości noclegu, są hotele i schroniska. Na Elbrus prowadzą dwie stacje. Pierwszą z nich jest Krugozor (na wysokości 3000 metrów), a druga to Mir (na wysokości 3800 metrów). Za Mirem, około 200 metrów w górę, można podejść lub podjechać krzesełkową kolejką do punktu, gdzie można znaleźć miejsce na nocleg, urządzone ze starych cystern i dlatego nazywane „Beczkami” – objaśnia pani Agnieszka. – Za „Beczkami” jest już tylko walka, bo zaczyna się lodowiec i należy już używać sprzętu wspinaczkowego. Z „Beczek” idzie się do tzw. Schroniska Jedenastu, które znajduje się na wysokości 4200 m n.p.m. i tam jest właściwy base cump, czyli miejsce startu do zdobywania szczytu (stacjonują tam również służby ratownicze). Potem jest przejście do Skał Pastuchowa (noszą nazwę od nazwiska rosyjskiego botanika, który przybywał tam bardzo długi czas, ale nigdy nie wszedł na Elbrus). Zaczynają się one na wysokości 4300 metrów i kończą na wysokości 4800 metrów, potem jest długi trawers, następnie między wschodnią częścią a zachodnią znajduje się siodło i z siodła jest skręt na zachodni wierzchołek.
Wychodząc z poziomu 4300 m n.p.m., wierzchołek trzeba zdobyć w ciągu jednego dnia. – Na tej wysokości nie ma już jak zanocować – relacjonuje pani Agnieszka Chmielewska. – Kilka lat temu Rosjanie wybudowali w siodle pomiędzy wierzchołkami schronisko, ale przetrwało ono tylko kilka miesięcy. Po prostu budynek zmiotło, tak silne tam są wiatry. Została wiata, przy czym ona chroni jedynie od wiatru, ale nie od zimna. Należy o tym pamiętać, ponieważ jeśli nawet panuje tam temperatura na poziomie -5, – 10 o C, to odczuwana jest ona jako dużo niższa.
Choroba wysokościowa
Jeśli mowa o bezpieczeństwie, trzeba docenić konieczność aklimatyzacji, bo mamy do czynienia z górami wysokimi. W zależności od tego jak organizm się dopasowuje, aklimatyzacja powinna trwać tydzień albo i dłużej. Polega ona na tym, że wchodzi się etapami coraz wyżej i schodzi. Jeśli ktoś czuje się dobrze, nie musi na nocleg schodzić do niższego punktu, ale przenocować tam gdzie się znalazł. Bywają jednak osoby, które ze względu na właściwości organizmu nigdy nie wejdą powyżej 2500 m n.p.m.
Aklimatyzacja jest koniecznością, ze względu na zagrożenie chorobą wysokościową. Jej przyczyną jest brak tlenu, powodujący omdlenia, w skrajnych przypadkach obrzęk płuc i obrzęk serca, prowadzące do szybkiego zgonu. Jeśli objawy są w porę dostrzeżone, należy szybko zareagować i sprowadzić daną osobę do miejsca niżej położonego (czasami wystarczy różnica kilku-kilkunastu metrów). Wówczas organizm dochodzi do siebie. – Zdarzały się nam bóle głowy i to takie, których organizm nie zna w naszych normalnym, nadmorskim klimacie. Bóle głowy są potworne i tak naprawdę niczym się nie da tego zaleczyć.
Jednak ostatecznie grupa uznała, że jest na siłach atakować szczyt. Jakie to odczucie, gdy człowiek znajdzie się na wysokości 5600 metrów? – My nie byliśmy tak wysoko, przyrządy wskazywały 5100 m n.p.m.. Ale odczucia już na wysokości 4200 metrów są niesamowite. Patrzy się w dół i widoki są powalające. Skały, lodowiec i nic więcej. Bezmiar przestrzeni. I ten kontrast pomiędzy sierpniem na dole, gdzie było 20 stopni ciepła, a sierpniem na górze, gdzie mamy mróz, śnieg, zawieruchę. Ale im wyżej, tym trudniej o rejestrowanie wrażeń, bo człowiek walczy i na tym się skupia. Zapomina się o wrażeniach, o robieniu zdjęć, a myśli się tylko o tym, by postawić kolejny krok.
Ogromnego wysiłku wymaga również zejście na dół. Ale nagrodą jest poczucie, że doświadczyło się czegoś wyjątkowego. – Czytając o himalaistach, alpinistach i wysokogórskich wyprawach, zastanawiałam się, co tych ludzi tam ciągnie. Często przeżywają bardzo trudne chwile i nawet tragedie, a mimo to wracają w góry. Nadal nie wiem, co nimi kieruje i jaka jest ich motywacja, ale coś w tym musi być, bo atmosfera i odcięcie się od rzeczywistości powoduje, że chce się tam wracać – podsumowuje pani Agnieszka. – To jest absolutny reset. Nie działa tam nic, Internet, telefon. I to jest dobre, ponieważ my w dzisiejszych czasach i przy dzisiejszym tempie życia musimy mieć całą technologię przy sobie, ponieważ stale nam się gdzieś spieszy. A tam, gdy natura nam to zabiera, mamy czas na to, by zastanowić się jak, z kim, co, kiedy? Zadać sobie takie podstawowe pytania. Nie twierdzę, że na wszystkie sobie wtedy odpowiadamy, ale zmienia się perspektywa i samo to w sobie jest już wartościowe.
Ślady dramatu
W oczekiwaniu na dobrą pogodę grupa pani Agnieszki ruszyła do Osetii Północnej: – Poznaliśmy w schronisku ludzi z republiki, ćwiczyliśmy język rosyjski. Ostatecznie wybraliśmy się z nimi do Biesłanu, Osetii Północnej i Władykauzkazu. W Biesłanie naszym celem była szkoła, w której dziewięć lat temu rozegrały się pamiętne tragiczne wydarzenia.
Przypomnijmy: 1 września 2014 roku grupa 33 napastników pod dowództwem Szamila Basajewa zajęła szkołę w Biesłanie, biorąc za zakładników uczniów i ich bliskich uczestniczących w uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Trzy dni trwały próby uwolnienia zakładników na drodze negocjacji. Dla zastraszenia terroryści zabijali część przetrzymywanych osób, a pierwszymi ich ofiarami było 20 dorosłych mężczyzn. Rosyjskie służby specjalne ostatecznie przypuściły szturm, którego efektem była rzeź. Spośród prawdopodobnie półtora tysiąca zakładników prawie 400 zginęło (w tym 171 dzieci), 700 odniosło rany, a 200 uznano za zaginionych (prawdopodobnie spłonęli żywcem podczas pożaru wywołanego ostrzałem z dział rosyjskich czołgów, a ich ciał nigdy nie zidentyfikowano).
– Dzięki naszym znajomym, mieliśmy – pomimo zagrożenia budowlanego – możliwość wejścia do wnętrza szkoły. Zobaczyliśmy sale, klasy, korytarze, gdzie ginęli ludzie. Surrealistyczne wrażenie, bo nie ma tam nic prócz dziur po kulach w ścianach, i zdjęć – mówi Agnieszka Chmielewska. – Ocalała sala gimnastyczna, w której przetrzymywani byli zakładnicy, dzieci i dorośli. Na środku stoi krzyż, pod którym płoną znicze i stawiane są wieńce. Rosjanie przynoszą wodę i stawiają ją w butelkach w każdym wolnym miejscu na pamiątkę tego, że przez trzy dni przetrzymywanym ludziom nie dano nawet pić.
Chociaż minęło dziewięć lat, pamięć dramatycznych wydarzeń jest wciąż żywa. W Biesłanie nadal czuje się napięcie. Podświadomie ludzie obawiają się, że to co przeżyli, może się kiedyś powtórzyć. Są nieufni. – Czuje się, że to miejsce to punkt zapalny, zwłaszcza że nie do końca stwierdzono, kim byli napastnicy – wspomina pani Agnieszka. – Oficjalnie atak przypisano wyłącznie Czeczenom, ale w grupie byli także Rosjanie, Arabowie i przedstawiciele innych narodowości. Miejscowi twierdzą, że niektórzy napastnicy uciekli, udając w czasie szturmu osoby ratujące zakładników.