główne duże Kultura
Fot. Izabela Rogowska

„Pożar Reichstagu”, czyli płonąca fantazja

Po „Pożarze Reischtagu” Katarzyny Szyngiery obiecywałam sobie wiele. Jej przedstawienie „Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja” zrealizowane przez Teatr Współczesny w Szczecinie zasłużenie wygrało VI Koszalińskie Konfrontacje Młodych „m-teatr” w 2015 roku. Zapadło mi w pamięć nie tyle treścią, co formą. Niezwykle zdyscyplinowany choreograficznie, scenograficznie, efektowny, świetnie zagrany spektakl może nie odkrywał tekstu Tadeusza Różewicza na nowo, ale ujmował intuicją inscenizacyjną i nienadętą refleksją. Zdradzał, że autorka ma w sobie potencjał do tworzenia oryginalnego języka scenicznego, potrafi bawić się materią teatru, nie przekraczając granic pretensjonalności. Czar prysł. Trudno uwierzyć, że oba spektakle wyreżyserowała ta sama osoba, bo „Pożar Reichstagu” jest zaprzeczeniem wszystkich powyższych walorów.

 

Z grubsza spektakl podejmuje temat nacjonalizmu. Pierwsza część to bardzo swobodna interpretacja dramatu „Pożar Reichstagu” Tadeusza Gieruta i Romana Ściślaka, osobliwego tekstu z lat 30. ubiegłego wieku odwołującego się do wydarzenia uznawanego za zapłon eksplozji niemieckiego totalitaryzmu. Część druga, zdefiniowana przez samą autorkę jako teatr reportażowy, jest rekonstrukcją autentycznej debaty zorganizowanej przez Objazdowy Uniwersytet Powszechny im. Ireny Krzywickiej na Uniwersytecie Rzeszowskim, w której wzięli udział m.in. przedstawiciele zarządu Młodzieży Wszechpolskiej, prof. Krystyna Duniec i sama reżyserka. Gmatwając dalej: w akcie pierwszym aktorzy grają aktorów premiery, która się nie odbyła (i słusznie, bo tekst jest naprawdę marny), w akcie drugim zaś aktorzy wcielają się w prawdziwych dyskutantów, sączących wywody na temat postawionego w tytule debaty „Czym jest nacjonalizm?”. Już przybliżenie konstrukcji spektaklu na papierze wprawia w konsternację, a co dopiero zetknięcie z dziełem żywym.

To, że będzie to w głównej mierze wariacja na temat własnej artystycznej przewrotności, a motyw główny okaże się jednak pobocznym, zwiastuje już sam narcystyczny początek spektaklu: reżyserka staje na scenie we fraku z dawnej epoki, uśmiecha się dobrotliwie do publiczności, a jej ogromne usta wyświetlone na stojącej nieopodal wielkiej kuli (!) przemawiają do nas, zapowiadając, co też zaraz zobaczymy i jakże to wszystko oryginalnie zostanie nam podane. Mniej więcej tak wydumana jest całość: pomysł goni pomysł, wszystko siebie nawzajem komentuje, z kolejnych szufladek wypadają kolejne i w rezultacie zamiast próby dotknięcia poważnego skądinąd i aktualnego zagadnienia mamy do czynienia z pseudo intelektualnym bełkotem bez ciągu przyczynowo-skutkowego.

pożar 2

Reżyserka pomysłów ma bez liku, w tym wiele świetnych – farsowa stylistyka pierwszej części, motyw teatru w teatrze, parodia debaty „naukowej”, akompaniament fortepianowy na żywo. Nie można jej odmówić poczucia humoru i estetyki (świetna scenografia Agaty Baumgart) ani kreatywności inscenizacyjnej, ale problem polega na tym, że nie potrafi tego wszystkiego okiełznać, w odpowiednim momencie uciąć, wyciszyć. Każdy z motywów, choćby zabawny i błyskotliwy, wypala się po pięciu minutach, a kontynuowany przez kolejnych kilkadziesiąt śmiertelnie nuży i irytuje, jak kawał opowiadany pięć razy pod rząd. Początek części pierwszej to fajerwerk humoru, który sukcesywnie zmienia się w silenie na dowcip i brnie w niedorzeczności, a kiedy na koniec aktorzy długie minuty pląsają z szarfami do gimnastyki artystycznej, odtwarzając w ten sposób akt tytułowego pożaru, opadają ręce. Część druga pasuje do pierwszej jak pięść do nosa i spokojnie mogłaby funkcjonować jako osobny byt (trudno nazwać ją spektaklem). Rekonstrukcja debaty świetnie sprawdziłaby się jako dziesięciominutowy skecz kabaretowy, ale jako godzinne niewiadomoco staje się nieznośne. Zabawnie co prawda odmalowane postacie wygłaszają długaśne monologi o nacjonalizmie, historii, patriotyzmie, na których nie sposób się skupić, a jak już się podejmie ten wysiłek, można się solidnie zdziwić. Nie wiem, czy treść poszczególnych wypowiedzi to też rekonstrukcja tych prawdziwych, czy też dramaturg (Tomasz Węgorzewski) włożył bohaterom w usta własne teksty, ale nie da się tego ani słuchać, ani oglądać. Nie chce się też o tym myśleć, co jest zapewne największą porażką wobec ambitnych założeń sztuki.

Tak się nieszczęśliwie dla reżyserki, a szczęśliwie dla widzów Bałtyckiego Teatru Dramatycznego, złożyło, że ponad pół roku temu na tych samych deskach aktorzy stworzyli znakomity spektakl „Czekamy na sygnał” z mocnym rysem publicystycznym i echami bliskich obu spektaklom wątków. Tyle że koszalińska wersja publicystykę uprawia w odmienny od Katarzyny Szyngiery sposób: mądrze, nienachalnie, z rozmysłem.
Zabieranie się za tak mocny temat jak nacjonalizm wymaga raz – erudycji, dwa – wyczucia, trzy – głębokiej refleksji. Średnio do niego pasuje ironia i tragikomizm, chyba że jest się Kurtem Vonnegutem. Znakomicie za to pasuje wyważanie proporcji. Obracanie go wyłącznie w żart każe traktować „Pożar Reichstagu” jak żart, a wobec odczytanego na Międzynarodowy Dzień Teatru orędzia Mai Kleczewskiej wołającego o teatr odpowiedzialny, zaangażowany, sprzeciwiający się „intelektualnemu lenistwu” wydaje się kompletnym nieporozumieniem.

 

pożar 3