izabela rogowska 59 Kultura
Fot. Izabela Rogowska

Słowa, powiedziała, nie znaczą nic

Gdyby nie Tomasz Beksiński, nie zrozumielibyśmy absurdalnego humoru „Monthy Pythona”, a gdyby nie Elżbieta Gałązka-Salamon, do języka nie weszłoby kilka dziś kultowych już sentencji z „Pulp Fiction”. Tłumacz – medium odczytujące nie słowa, ale intencje autora. Interpretator tego, co nieprzekładalne na dosłowność. Istotny zawsze, a kluczowy, gdy przedmiotem przekładu jest tekst o języku.

izabela rogowska -83

„Revolt. She said. Revolte again” Alice Birch jest właśnie o nim, o języku, który stwarza rzeczywistość, ale i nią manipuluje, deformuje, rani, umniejsza, niszczy i nazywa rzeczy nie po imieniu. Będąc podstawowym narzędziem komunikacji – uniemożliwia ją. Ten kierunek interpretacji nieco koślawo anonsuje program „Rewolty”: „Co się kryje za słowem? Czy to jedynie sposób komunikacji? Czy znajduje się tam coś o wiele głębszego? Opresja tak głęboko zakorzeniona, że nie znajduje już możliwości jakiegokolwiek ratunku czy naprawy. Potrzebny jest bunt, który poprowadzi do zaprzeczenia i działania… Potrzebna jest rewolta. Za słowami kryje się coś więcej. Czarne literki na białym papierze wskazują kontrast, zmianę. Sposób w jaki zapisany jest manifest autorki i didaskalia wyzywa do najważniejszego; ta sztuka nie powinna być grzeczna. (…) jest atakiem na system w którym dzisiaj żyjemy i nie pojawia się on/ona w słowach – tylko w akcji.”

izabela rogowska -103

Wystarczy przeczytać choćby jeden wywiad z autorką „Rewolty”, żeby dowiedzieć się, jaką rolę przypisuje ona językowi w kontekście feministycznym, a mówi, że jest skażony na tak głębokim poziomie, że jakiekolwiek porozumienie jest niemożliwe. Mówi, że kobiety – matki, żony, partnerki, wnuczki, pracownice, córki, aktorki – są wściekłe, na granicy eksplozji. Słowa grzęzną im w ustach, bełkoczą, jąkają się, krzyczą, ucinają sobie języki. Nie dlatego, że są wariatkami, ale dlatego, że są w matni. O ile duet adaptacyjny – Karolina Kapralska i Filip Gieldon, jednocześnie reżyser spektaklu – dostrzegł ogólne przesłanie, nie do końca je chyba zrozumiał. Trudno stwierdzić czy finalnie średni sceniczny efekt to kwestia słabego tłumaczenia, czy powierzchownej interpretacji, ale pewne jest to, że reżyserowi nie udało się znaleźć dla tego znakomitego, trudnego, złożonego tekstu języka scenicznego. Może dlatego właśnie nie sięgnął po niego dotąd nikt inny w Polsce.

 

izabela rogowska -106Z trzech umownych części najlepsza jest pierwsza. Spójna, konsekwentna, przykuwająca uwagę. Druga to powolne wchodzenie na równię pochyłą – w zamyśle groteskowa, a przez to niepokojąca, w realizacji przeciągnięta, dziwaczna z coraz mniejszym udziałem reżysera. W centrum tejże rozmowa trzech kobiet o dziedziczeniu traum pokoleniowych, najważniejsza scena spektaklu, tymczasem po prawej stronie sceny Maria Antonina popija szampana i ciumka lizaka. Uzasadnienia brak. Trzecia część to już szarża donikąd, złożona wyłącznie z braku uzasadnień: kompulsywna, długaśna grana symultanicznie przez cały zespół, w której każdy jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Przykład sytuacji, w której twórca prawdopodobnie nie wiedząc, jak spuentować spektakl, powierza tę misję aktorom. Róbta, co chceta, byle odlotowo.
Zatem aktorzy mówią jednocześnie (czyli nikogo nie słychać), tańczą, skaczą i fruwają, a gdy na scenę wkracza tzw. baba z siatkami, w palcie i berecie z antenką, a po niej następuje coś
w rodzaju manifestu kobiet, możliwy jest już tylko atak śmiechu. Niestety histerycznego.

 

Całość opiera się na aktorach, ich kapitalnych monologach i dialogach. Zespołowi udało się wygrać elementy bardzo dla Alice Birch ważne: humor, niuanse, wspomnianą groteskę. Dojrzałość ich kreacji jest wyraźnym dysonansem w teatrze nieodbiegającym manierycznością od wielu podobnych mu realizacji, nierównych, nieprzemyślanych, w których obiecujący początek zmienia się z czasem w chaotyczną pulpę. Dzięki aktorom – paradoksalnie – spektakl ogląda się bez bólu, a jedynie z rozczarowaniem wobec reszty scenicznych realiów, a przede wszystkim braku głębszej refleksji.

Nie pokuszę się o streszczanie „Rewolty”, to po prostu niemożliwe. Rzecz – najogólniej mówiąc – jest o braku komunikacji, bliskości, zrozumienia. Bełkocie zastępującym rozmowę. I feminizmie widzianym oczami trzydziestoletniej kobiety, intelektualistki, autorki kilku głośnych, ważnych tekstów, w tym scenariusza filmu „Lady M.” wchodzącego właśnie na ekrany kin, który zbiera wybitne recenzje.

Znajomi pytani po spektaklu, jaki obraz feminizmu zobaczyli na scenie BTD, odpowiadali: „karykaturalny”, „feminizm jako choroba psychiczna”, „feministki to wariatki”. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby Alice Birch usłyszała te opinie, wbiłaby sobie widelec w oko.

„Rewolta”, reż. Filip Gieldon, Bałtycki Teatr Dramatyczny